Przedmioty nauczane: J.Angielski
Opiekun sali: 308
Duchu przyjazny, który wszelką miłość niewinną chronisz, tobie całą swą myśl poświęcam; strzeż mych trudzących się myśli, by warte były tematu, który rozważam; duszę mą ukształtuj w euforyczny instrument; pozwól łagodnemu zefirkowi elokwencji przemknąć ponad nią; ześlij świeżość i błogosławieństwo nastrojów owocnych !
Duchy sprawiedliwe, które na straży granic piękna czuwacie, chrońcie i mnie, bym w entuzjazmie swym i żarliwości nikomu i niczemu lekceważenia nie okazał.
Wy duchy potężne, które wiecie jak serce człowiecze pochwycić, trwajcie i przy mnie, bym czytelnika pochwycić zdołał – nie, nie w sieć pasji lub sztuczek elokwencji, ale – w wieczną prawdę przekonania.
Soren Kierkeggard
Wygląda na to, że szczęśliwie kończę swój pełnowymiarowy bieg szczęsnej pracy w Morcinku i dlatego jako pewną formę podziękowania za wszystkie dobre spotkania na wszystkich etapach tegoż biegu, tudzież przeprosin - przede wszystkim za brak dostatecznej uwagi poświęconej już to koleżankom i kolegom po fachu, już to uczniom ( straszna to wina, boć przecież czegóż ma uczyć prawdziwy nauczyciel jak nie uwagi ), pozwalam sobie zamieścić swoje teksty, które „popełniłem” w szkolnych gazetkach.
Chce upewnić, że jakikolwiek inny motyw mną nie powoduje. Nie boję się też śmieszności, na która być może w czyichś oczach zasłużę – teksty te, jakby naiwne nie były, zawsze bowiem oddawały stan mej świadomości i odczuć na poszczególnych etapach naszej wspólnej drogi. Chciałbym, by podany wyżej cytat z wielkiego mistrza choć w części się stosował do mego pisania, ale mam świadomość, że będzie to nader skromniutka część.
Z nadzieją, ze ktoś zechce te teksty przeczytać, a może nawet trochę podyskutować i ładnie się pokłócić, rozpocznę od tekstu życzeń na drogę, które onegdaj złożyłem maturzystom, a które w istocie chciałbym przekazać wszystkim, których los pozwolił mi spotkać - formalnie jako uczniów, a w istocie nader często jako prawdziwych nauczycieli.
Grzegorz Kubiak
Do przyjaciół maturzystów – pomilczmy przed drogą
Proszę się nie obawiać, nie będę dawał rad - marne są w tej dziedzinie moje kompetencje, sam sobie nigdy doradzić porządnie nie umiałem, nie powinienem więc radzić innym. Chciałbym natomiast wyrazić życzenia na drogę. Po wspólnych latach - w tym roku aż z trzema klasami - w sercu coś gra, a muzyki przecież nie skomponuję, wiersza nie zrymuję; jedyne, co mogę zrobić, to zdań parę napisać, zapewne niezgrabnych, ale zapewniam -szczerych.
Na drodze, która już za chwilę będzie trochę inna, życzę najpierw miłości: dziewczynom takiej wspaniałej, jaką obdarzył Kławdię Chaucha Hans Castorp, bohater „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna; chłopcom zaś takiej, jaką Andrzejowi Bołkońskiemu ofiarowała Natasza, bohaterka Tołstojowskiej „Wojny i Pokoju”; jednym
i drugim zaś – miłości na podobieństwo tej, którą obdarzyli się wzajemnie znani wam dobrze Mistrz i Małgorzata.
Powiecie „fikcja, historyjki”; powiecie, „cóż nam po takiej książkowej miłości?”. Otóż to tak wielkie uczucia, że choć fikcyjne, to prawdziwsze i realniejsze niż życie samo; miłości te w intensywności i głębokości swej nie pomierzone – życzę takich każdemu.
Koniec szkoły to przecież w żadnym razie nie koniec uczenia się, przeciwnie prawdziwa nauka dopiero przed wami. Jestem przekonany, ba – wiem, że wielu już zrozumiało, iż uczenie się to najwspanialsza rzecz. Jest prawdą, że jedynym w istocie sposobem uczenia się jest samouczenie, i właśnie ono będzie zapewne w coraz większym stopniu waszym udziałem. Pomocny może być wszakże dobry człowiek, który znajdzie się obok, oby to był mistrz. Zawsze było o nich trudno, a dzisiaj – chyba szczególnie. Życzę takich wspaniałych pedagogów ( proszę w tym miejscu nie kojarzyć tego terminu ze szkołą ) jakimi byli Naphta i Settembrini z przywołanej już powieści Manna, którzy w gorliwości
o dobro adepta spalali się bez reszty. Oby się pojawili, gdyż mogą być pomocni; miejcie wszak świadomość, że tylko pomocni, mądrość jest zawsze wasza, jest w was; trzeba ją tylko uwolnić, płacąc za nią cenę - cenę trudu. Życzę wam byście umieli się trudzić.
Nie ma miłości otrzymywania bez miłości dawania. Czasem i frazesy trzeba sobie uświadomić lub przypomnieć. Życzę więc miłości, już nie tej książkowej, ale osobistej do Ani, Gosi, Pawła lub Tomka; takiej, „która świat porzuca, a lśni wszystkimi swymi barwami, kształtami i dźwiękami jak nigdy przedtem, która jest wolna od żądzy posiadania; miłości
o pustych rękach, wolnej od żądła egoizmu i od żaru krwi, która błyszczeć będzie jak wschodzące słońce, przepełniając wasz świat ciepłem, światłem, zachwyceniem.”
( Muggeridge ).
Wtrącę teraz tylko jedno życzenie na nie. Choć tylko jedno, to chciałbym tu szczególnie mocno dar słowa posiadać, by włożyć w nie cały żar na jaki mnie stać. Nie życzę wam mianowicie spotkania na waszych drogach z owym pokurczem w kraciastej marynarce. Nie jest to bowiem taki sobie, całkiem sympatyczny Woland, ale ktoś piekielnie groźny choć poczciwinę udający; inteligentny choć durnia strugający; przebiegły, największy „humanista” wśród humanistów wszelkiego chowu, człowieka sadzający na tronie wysokim, by panował, rozkoszował się i pysznił – do czasu wszakże. Coś na ten temat wiem ( wiemy ? ). Jeżeli, ktoś wam mówi, że kogoś takiego nie ma, życzę uwagi i roztropności. Można do takiego spotkania choć trochę, choć tylko teoretycznie się przygotować, czytając „Doktora Faustusa” Tomasza Manna; wstrząsająca rzecz, choć do przeczytanie może jeszcze nie teraz, może za rok, za parę.
Życzę wam też, byście w potrzebie, również i tej w boju ostatecznym, umieli dostrzec
i znaleźć w pobliżu kogoś, kto od pokurcza mocniejszy, kto jeszcze nie odszedł, „choć ma się ku wieczorowi”, kto jako jedyny może podać pomocną dłoń – księcia Myszkina z „Idioty” Dostojewskiego lub potężnego Rycerza Smętnego Oblicza Cervantesa. Ich pomoc, przepraszam – Jego pomoc, jest jedynie skuteczna, potężniejsza od wrogów wszelkich.
Wracam do życzeń na tak, do życzeń miłości do domu swojego, do Bykowiny i Rudy; życzę by była ponad troglodytów niszczących wszystko dokoła i okradających bezbronne staruszki. Przecież jest nad nami niebo wspaniałe, wzgórza zielone, a przede wszystkim są ludzie prości, szacunku i miłości naszej godni.
Życzę też miłości do ojczyzny-śląsczyzny i polszczyzny – do gwary naszej, może szorstkiej, ale pięknej bo naszej, do wspaniałości mowy Mickiewicza, profetyzmu Słowackiego, naszości i nieprzetłumaczalności Norwida, żaru uczuć całej trójki, tegoż u Wyspiańskiego, uniwersalnej a jakże polskiej gęby Gomrowicza, i miłości do..., do .... . To oni nas tworzą, nas, a nie mnie, jego lub ciebie.
Kochajcie Niemena ponad Jaggera; kochajcie Grechutę i Demarczyk i, ...i,... ; nie martwcie się o błaznów z milionami dolarów lub funtów na kontach, którzy potrafią robić pieniądze, ale nie tworzą. Życzę więc w miłości tej daru przykładania miary stosownej.
Pokochajcie też i Leonarda Cohena, i Wołodię Wysockiego, i Okudżawę, i Brela
i wspaniałych pieśniarzy z mniej znanymi nazwiskami z Hiszpanii, Portugalii, Francji, skądkolwiek – kochajcie artystów prawdziwych. Pajace będą wam towarzyszyć czy tego będziecie chcieli, czy nie.
Nacja nie ma tu żadnego znaczenia – tam, gdzie prawdziwa wielkość, nie ma już nacji, jest człowiek, nim zauroczenie, zafascynowanie, jego ukochanie.
Życzę więc miłości do Czechowa, Goethego i Shakespeare’a. Zważcie, że jako Polacy żadnego z krajów, z których się wywodzą, nie mamy za co szczególnie lubić, tych trzech zaś – uwielbiać trzeba.
Życzę miłości do Bacha, Mozarta, Szuberta; zanurzcie się w ocean ich melodyjności, żaru, spokoju i burzy, pasji i refleksji, wszechuczuć ocean, którego – tak jak tego wodnego – rozumieć nie trzeba, by się nim zachwycać i rozkoszować.
Bach, zdarzało się uczniów swoich szturchał, a i w pysk dał, na jednego nawet z szablą się rzucił, ale istotnym jest to, że wszystko co robił, co stworzył, z miłości stworzył; przecież wiecie do kogo? Pokochajcie go; dla mnie jest prywatnym świętym, choć był luteraninem, dokładnie tak, jak dla niektórych filozofów ( również chrześcijańskich ) świętym jest Platon, choć żył przed Chrystusem.
Nic mi też nie przeszkadza to, że Mozart był masonem; kochajcie go za to jakim był
w istocie, za to piękno niezmierzone, które nam zostawił.
I nie przeszkadza mi w miłości i to, że Szubert cierpiał na chorobę weneryczną. Kochajcie go dlatego, że „nie można słuchać z uwagą jakiejś wyjątkowo pięknej pieśni ( cudowne pieśni właśnie Szubert nam zostawił ), nie kochając kompozytora utworu i wykonawcy dzieła”.
Życzę wam też, byście sami tworzyć umieli, choćby rzeczy najmniejsze; każde bowiem „tworzenie artystyczne jest niczym innym, jak tylko miłością.” To słowa Simone Weil, nie moje; też kiedyś warto się z nią spotkać.
Cóż to bowiem za życiorys niebywały ! Dziewczyna „z sercem po lewej stronie” jak Marta, Natalia czy Agnieszka; bardziej komunistyczna niż sam Marks; choć w antyku zakochana, to z wyboru szkołę dla pracy z robotnikami rzuciła; nagle ta ateistyczna Żydówka Boga mistycznie spotyka, Boga-Chrystusa kontempluje, o nim pisze, chrztu jednak nie chce;
w umartwieniu niepohamowana odmawia sobie wszystkiego, również jedzenia; umiera
w wieku 34 lat, praktycznie z głodu, boża męczennica, choć bez chrztu. Czyż nie warto jej spotkać? Jeszcze jeden na zachętę z niej cytat: „Błędem byłoby sądzić, że wrażliwość na piękno jest przywilejem tylko małej grupy ludzi wykształconych. Wprost przeciwnie, piękno jest jedyną wartością uznawaną powszechnie.”
To dobre uczucie zobaczyć pięknie przez kogoś wyrażone coś, co człowiek tylko przeczuwa, a może nawet czasem mówi.
Kto jeszcze tekst ten ciągle czyta, jest już gotowy, by świat szeroki pokochać, pojechać do Rzymu i Florencji - do Leonarda i Michelangela, do Madrytu i Barcelony – do Gaudiego, do Sankt Petersburga i na Krym, gdziekolwiek; pojechać wszak po to, by wrócić do swojego małego miejsca gdzieś w Beskidach, Tatrach, na Mazurach, Wirku, Halembie lub Goduli.
Spytacie, a gdzie życzenia maturalne, życzenia dobrego zdrowia, dobrego miejsca
w życiu, dobrych pieniędzy - tego przecież nam trzeba. Czy aby na pewno ich wyżej nie ma ?
Każdy człowiek, którego przywołałem ( lista z oczywistych powodów jest ograniczona ), każda myśl dobra, która za nim stoi, otwiera nową bramę, wiedzie do nowych drzwi, prowadzi do wszelkich uczuć serdecznych; życzenia nowe, choć wciąż te same wyraża.
Na początku życzyłem „najpierw miłości”, a przecież przestrzeń choć tylko w części wypełniona, pełna jest prawdziwie.
Wybaczcie, trochę przydługo – talentu braknie; pomilczmy już więc przed drogą.
---------------------------
Dowiedziałem się, że parę osób zechciało pierwszy tekst przeczytać, załączam więc drugi; tekst, który powstał w 10. rocznicę gazetki szkolnej „Okiem Melpomeny”, w której to – z inspiracji jej twórczyni i prawdziwej spiritus movens, Pani prof. Wiesławy Żurek – nieudolne teksty i ja zamieszczałem, oraz w 70. rocznicę szkoły, w której – z życzliwości ś.p. dyrektora Stanisława Czulaka – w ogóle się znalazłem i mam przyjemność pracować.
Inspiracją literacką czy filozoficzną tekstu było dzieło Simone Weil traktujące o znaczeniu wykorzenienia w dziejach człowieka i rodzaju ludzkiego.
ZAKORZENIENIE
drobiazg na dwa jubileusze
Napisała mi onegdaj uczennica, i to uczennica nietuzinkowa, że korzenie, wszelkie korzenie są dla niej zawadą. Rozumowała mniej więcej tak: zakorzenienie to związek, przywiązanie ergo ograniczenie wolności – przymiotu, który według niej jest bezcenny
i może być tylko absolutny; zakorzenienie więc jej wolność ograniczy, a zatem w istocie ja zniweczy, każde bowiem ograniczenie wolności to jej koniec, śmierć; a jak żyć, twórczo żyć – takie ma przecież ambicje nasza droga Marta – bez wolności, gdy korzenie jakieś trzymać będą, a tu lecieć trzeba, myśli nie wiązać, owszem – wędzidła wszelkie zrywać.
Mamy oto przed sobą dwa jubileusze: ten mniejszy – 10 lat magazynu szkolnego „Okiem Melpomeny” i ten większy – 70 lat istnienia szkoły. Obie rocznice są znakiem zakorzenienia, w czym zakorzenienia ?
Setki tekstów w magazynie szkolnym to tysiące myśli:
- Już to wspaniałych, głębokich, oryginalnych, odważnych; były u nas, a próżno ich szukać
w „Wiadomościach Będzińskich” lub innych „Faktach”- chętnie się przecież w myślach tych zakorzenimy;
- Już to pozornych, płytkich, wtórnych, pochlebczych. Mamy niejakie opory, by uznać je za korzenie nasze. Czy słusznie? Zakorzenienie w zakłopotaniu, w rumieńcu zażenowania
i wstydu to wartości ponad sielankę i tabu; trudniejsze, ale zapewne równie wartościowe jak te pierwsze.
Za każdą z tych myśli stał i stoi człowiek, czasem piętnastoletni, czasem pięćdziesięcioletni. Był też ktoś, kto wszystko zainicjował, regularnie pielęgnował
i dyskretnie pilnował, by rzeka myśli nie przerodziła się w niszczącą powódź. Wszyscy oni,
i my, którzyśmy choć jedną myśl sformułowali lub tylko zauważyli, to zakorzenienie nasze, drzewo, które po 10 latach całkiem już spore i dorodne. Wypijmy za nie!
Siedemdziesiąt lat, które stuknęło naszej szkole, to mniej więcej średnia długość życia człowieczego w kraju naszym. Iluż w tym okresie przewinęło się przez jej mury uczniów wspaniałych, z sercem na dłoni, głową otwartą, talentami mnogimi. Większość wciąż jest, choć są i tacy, którzy już bieg ukończyli:
Wojtek Woźniak, którego zanik mięśni stopniowo zabierał i zabrał w wieku lat dwudziestu, miły, ciekawy świata chłopiec, nasz absolwent ;
Tomek z ośrodka w Borowej Wsi, który wyjechał do rodziny w Warszawie na wakacje
i wrócił by odejść, jeszcze przed ukończeniem szkoły;
był tez Darek z Halemby i Darek Kinder z Bykowiny, którego widzę, jakby to było wczoraj, na boisku w Dusznikach podczas pierwszej klasowej wycieczki;
był też Krzysiu Sroka, z którym graliśmy w kosza, ale też ostro żeśmy politykowali
na zakręcie historii;
był Mateusz i Gosia, którzy też „przyszli na tę ziemię, by opuścić ją czym prędzej”, ale przecież byli, wspaniale byli.
Większość, chwała Bogu, ciągle jest. Jest niedaleko, w Czarnym Lesie Krzysiu Dębski. Ciało jego do tego stopnia odmawia posłuszeństwa, że musi być przywiązywany do wózka. Pomimo tego, a może właśnie dlatego zdawał maturę i zdał wspaniale. O innych wspaniałych, którzy ciągle dobro czynią, w miejscach wielu, na pozycjach wszelakich, i tych najwyższych, zapewne przeczytamy lub usłyszymy gdzie indziej. Ja wspomnę tylko Olę, która nas niedawno odwiedziła, a która wybrała tę cząstkę lepszą, jak Maria ku oburzeniu Marty.
Wszyscy oni to korzenie nasze, do których przecież siekiery nie przyłożymy.
Spodziewam się, że ktoś wspomni i nauczycieli, którzy odeszli. Ja przywołam tylko na pamięć Asie Rutę, z którą żeśmy przeżyli, oj przeżyli, szczególnie podczas matur. Był na ten przykład maturzysta, imienia nie pomnę, przy którym Boguś Kobiela i Mietek Czechowicz
z całym ich wspaniałym komizmem wysiadali; trzeba było na chwilę wyjść, nie dało się ze śmiechu wytrzymać, a Asia ze spokojem i wyrozumiałością zadawała abiturientowi kolejne pytania w kompletnie dlań obcym języku obcym, angielszczyźnie nieszczęsnej.
Byli i są uczniowie wspaniali, wszakże byli też i tacy, którzy ani głów , ani serc otworzyć nie chcieli, a i dłoń mocno w pięść ścisnąć potrafili – buce maści wszelakiej. Zapewne byli też, a wskazuje na to choćby prawo „całkiem” wielkich liczb, i nauczyciele małostkowi, o głowach twardych i poglądach jedynie słusznych. Jedni i drudzy odbierali sobie wzajem radość, a jak mawiała moja ukochana Simone, „nie ma świecie rzeczy, która by wyrównała utratę radości z pracy”. Oni to właśnie siekierę do korzeni przykładali, a ich celem, zapewne niezamierzonym, było wykorzenienie. Nie oznacza to wszakże, że i ten uczeń nasz, który w więzieniu za zbrodnię swą pokutuje, i nauczyciel, „który skrzywdził człowieka prostego”, nie stanowią korzeni naszych, zakorzenienia we wstydzie.
Dopiero wtedy, gdy to pojmiemy, gdy zrozumiemy walor ograniczenia, związania, zakorzenienia, wolność nabierze smaku, wartości i prawdziwego znaczenia. Wtedy dopiero radość z korzeni naszych, tych wspaniałych, których z pewnością było znacznie więcej,
i zawstydzenie – z tych nie bardzo chlubnych, spowodują, że będziemy w pełni sobą
i u siebie. Wypijmy za to!
----------------------
Inspiracją zamieszczonego niżej tekstu jest oczywiście Adam Małysz, ośmielę się powiedzieć najlepszy polski sportowiec w całej historii sportu polskiego i mądry człowiek, ale również genialny tekst Heinricha von Kleista, w moim zgrzebnym tłumaczeniu; całe tłumaczenie załączę później.
Opowiedział mi taką historię.
- Jakieś trzy lata temu, powiedział, byłem na obozie rehabilitacyjnym z młodym zawodnikiem, który był wówczas uderzająco pełen wdzięku. Miał około piętnastu lat,
a pierwsze ślady próżności - ów produkt względów okazywanych przez kobiety - były ledwie widoczne. Zdarzyło się tak, że dopiero co widzieliśmy w Paryżu rzeźbę chłopca wyciągającego cierń ze stopy. Model tej rzeźby jest dobrze znany - można go zobaczyć
w wielu kolekcjach.
Mój przyjaciel spojrzał w wysokie lustro dokładnie, w momencie, gdy podnosił stopę na krzesło, by ją obetrzeć; przypominał w tej właśnie chwili ową rzeźbę z cierniem. Uśmiechnął się i powiedział mi o swoim odkryciu.
Mówiąc prawdę, dokładnie w tej samej chwili, ja też to zauważyłem, ale ... nie wiem, czy po to, by sprawdzić wartość jego widocznego wdzięku, czy też znaleźć wystarczający dowód jego próżności ... uśmiechnąłem się tylko i powiedziałem, że ma bujną wyobraźnię. Zarumienił się; podniósł nogę po raz drugi, by mnie przekonać, ale wysiłek ten był - co można było łatwo przewidzieć - kompletnym niepowodzeniem; spróbował ponownie po raz trzeci i czwarty; musiał podnosić swoją stopę chyba z dziesięć razy - wszystko na darmo. Co ja mówię? Ruchy, które wykonywał, były tak komiczne, że ledwie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
Od owego dnia, dokładnie od tamtej chwili, w chłopcu tym zaszła niezwykła zmiana. Zaczął spędzać całe dni przed lustrem. Jego urok stopniowy zanikał. Niewidoczna
i niezrozumiała siła zdawała się, niczym stalowa sieć, oplatać swobodną grę jego gestów. Rok później nic nie pozostało z uroczego wdzięku, który dawał tyle przyjemności każdemu, kto wcześniej na niego patrzył. Mogę przyprowadzić człowieka, który był świadkiem tego dziwnego i nieszczęsnego zdarzenia. Potwierdzi słowo w słowo, to co właśnie opowiedziałem.’
- Byś lepiej zrozumiał o co mi chodzi, powiedział mistrz Adam, opowiem ci inną, jeszcze bardziej niezwykłą historię.
Otóż, kiedy podróżowałem do Rosji, spędziłem trochę czasu nad Bałtykiem w posiadłości pewnego miliardera, którego synowie pasjonowali się szermierką. W szczególności starszy, który dopiero co wrócił z uniwersytetu uważał się za eksperta. Któregoś ranka, gdy byłem
w jego pokoju wraz z kolegą, olimpijczykiem - florecistą, ten podsunął mu rapier. Kolega przyjął jego wyzwanie, i szybko się okazało, że był odeń w fechtunku znacznie lepszy. Zdenerwowało to naszego gospodarza, a jego zwątpienie w swoje możliwości ciągle rosło. Każde pchnięcie mojego kolegi dochodziło do celu. W końcu rapier gospodarza poszybował w kąt pokoju. Gdy go podniósł, powiedział - pół żartem pół serio – że oto spotkał swojego mistrza, ale dodał też, że każdy człowiek, i to w każdej dziedzinie, ma swojego mistrza. Zaproponował, że zaprowadzi mojego towarzysza do kogoś, kto być może okaże się mistrzem dla niego. Pozostali bracia, słysząc to roześmiali się na głos i zawołali: „ruszajmy wraz do szopy!”
Wzięli nas pod ręce i wyprowadzili na zewnątrz, by poznać nas z niedźwiedziem trzymanym w posiadłości ich ojca.
Jakże byłem zaskoczony, widząc niedźwiedzia stojącego prosto na tylnych łapach, opartego grzbietem o słup, do którego był przypięty łańcuchem, z prawą łapą podniesioną, gotową do walki. Patrzył mojemu floreciście prosto w oczy. Była to jego postawa bojowa. Nie byłem pewny, czy nie śnię, widząc takiego przeciwnika. Zaczęliśmy zachęcać naszego szermierza do ataku: „Sprawdź, czy go dosięgniesz!”, wołaliśmy. Gdy minęło już trochę pierwsze zaskoczenie, natarł na przeciwnika swoim rapierem. Niedźwiedź zrobił delikatny ruch łapą i sparował jego pchnięcie. Wykonał fintę, by go oszukać - nie poruszył się. Znowu zaatakował, tym razem z całą zręcznością, na którą mógł się zebrać. Z całą pewnością wiem, że jego pchnięcie doszłoby do ludzkiej piersi, ale niedźwiedź - robiąc ledwie zauważalny ruch łapą - sparował je i tym razem. Był już prawie w takim stanie, w jakim był ów starszy brat
w dopiero co odbytej z nim walce: absolutna pewność niedźwiedzia pozbawiła go całkowicie zimnej krwi i opanowania. Pchnięcia i finty następowały jedna za drugą, pot spływał zeń ciurkiem. Wszystko na darmo. I nie tylko to, że parował jego wszystkie, najbardziej wyszukane pchnięcia jak najlepszy na świecie fechmistrz, ale gdy tylko symulował pchnięcie, by go zmylić, pozostawał nieporuszony niczym głaz. Żaden mistrz fechtunku nie mógłby mu dorównać w umiejętności postrzegania. Stał wyprostowany, z prawą łapą uniesioną do walki, z oczyma utkwionymi w jego oczach, jakby był w stanie odczytać w nich duszę; kiedy zaś pchnięcia były udawane, stał bez ruchu. Czy wierzysz i w tę historię?
- Całkowicie, odrzekłem z radosną aprobatą, uwierzyłbym w jej prawdziwość, słysząc ją od obcego, dlaczegóż nie miałbym wierzyć, słysząc ją od ciebie, mistrzu.
- Teraz więc mój bystry przyjacielu – nauczycielu, powiedział mistrz Adam, wiesz już wszystko na temat powtarzalności i mistrzostwa. Dopij swoje piwo i jedź do domu. Pomyśl
o mych historyjkach, gdy będziesz od listopada oglądał mnie na szklanym ekranie, i gdy będziesz uczył życia swych młodszych przyjaciół.
- Nie omieszkam, odrzekłem, i pożegnawszy się z mistrzem pospieszyłem do Dziechcinki, by złapać pociąg do Katowic.
-----------------------------------------------------------
Don Kichot M. Cervantesa to - nie tylko moim zdaniem - największe dzieło literackie wszechczasów; dzieło nie tylko genialne, ale wręcz mistyczne, bo obdarzone trzema bożymi przymiotami: pięknem, mądrością i miłością. Wybrałem się onegda do Teatru Śląskiego ( już po raz drugi ) na przedstawienie baletowe oparte na tym właśnie dziele.Bilet miałem w kieszeni, ale już za chwilę dostałem moje 15 złotych ( sic ) - powiedziano mi w kasie, że przedstawienie się nie odbędzie, bo nie znalazło się wystarczająco wielu widzów. Tak mnie to zdenerwowało, że jak na starego zrzędę przystało napisałem załączony niżej drobiazg. Pozdrawiam, mając przed oczyma wizerunek rycerza
smętnego oblicza z twarzą nieodżałowanego a przewspaniałego Stanisława Ptaka.
Chcesz być frantem lub wariatem – idź na balet
Opera Śląska, nasza opera z Bytomia, wystawiła ostatnio balet „Don Kichot”
z muzyką Ludwiga Minkusa, dziewiętnastowiecznego kompozytora austriackiego. Przedstawienie jest niezwykle bogate: obsadowo - soliści z Poznańskiego Teatru Tańca, scenograficznie - przepiękne stroje no i muzycznie - wielka orkiestra symfoniczna opery. Ileż by można za pieniądze tu włożone zorganizować koncertów rockowych dla młodych
i tych już trochę bardziej leciwych rockmenów; ile festynów, biesiad lub karczm piwnych dla rozweselenia smutasów wieku i kast wszelakich. A tu masz, biedny Bytom i biedne nasze państwo daje krocie na balet.
Z Cervantowskiego oceanu wybrano historię sprytnego młodzieńca, który pozoruje samobójstwo, by zdobyć dziewczynę przeznaczoną przez bogatego ojca komuś ze stosownie grubym portfelem. Ot taka odwieczna historia. To oczywiście tylko pretekst do zbudowania baletu wokół postaci rycerza smętnego oblicza, postaci znanej z imienia pod każdą szerokością i długością geograficzną.
Czymże zatem jest ów balet? Odpowiedź jest prosta – to czyste piękno, pure beauty, sztuka dla sztuki; żadnego utylitaryzmu, my młodzi mówimy „bez sensu” – przecież ani nie zjem, ani się napiję, ani zarobię.
Harmonia muzyki, hiszpańskiej prowieniencji, a jakże, feeria barw, no i taniec – perfekcyjny ruch ciała. I nic nie trzeba rozumieć, trzeba mieć tylko oczy i uszy, a przede wszystkim trzeba umieć – a to może być problem - serce otworzyć.
Co za duperele! Lepiej i łatwiej przecież otworzyć okno w maluchu, włączyć aparaturę na full, niech się i inni poruszają w rytm czegoś nowoczesnego, na ten przykład naszego hiphopowego dudu-dudu. To jest konkret, to lubię; w lewym kąciku ust zwisa mi pet, co twarzy niewątpliwie inteligencji przydaje, obok kumpela spokojnie przeżuwająca gumę, wspaniała kandydatka na Matę Hari – ani z oczu, ani z twarzy nic nie wyczytasz. To jest to,
a nie jakaś tam sztuka dla sztuki, jakieś tam abstrakcyjne piękno.
No i co frajerze, pytam samego siebie, pójdziesz jeszcze na balet? Jesteś sobie
w stanie powiedzieć za De Saavedrą: „ Mało mi na tym zależy, czy bardziej wyglądam na wariata, czy na franta, obym tylko do głupca w niczym nie był podobny”.
Porządną recenzję obiecała napisać nasza nieoceniona Natalia. Zachęcam do przeczytania, by nie podejmować pochopnych decyzji, „bez sensu”.
Mozart, jak już widać, stanowi moje dobre szaleństwo i już na zawsze będzie obecny i w sercu, i w myśli i w uchu. Poniższe trzy teksty, pierwszy choć tylko dydaktyczny( belferski ), pozostałe - choć będące tylko nieudolnym tłumaczeniem Sorena Kierkegaarda, z tegoż właśnie szaleństwa wynikają.
Cóżeś Wiedniowi uczynił Amade ?
Cóżeś uczynił biedaku, że aż tak wielu mogło chcieć cię otruć? Oto 15 listopada 1791 roku poszedłeś na kolację do loży masońskiej, 20. tegoż miesiąca położyłeś się chory do łóżka, by już 5 grudnia wrócić na zawsze do Pana.
Widzę w twoich oczach łzy, gdy rozmawiasz z żoną o śmierci, o Requiem i mówisz: „Czuję to wyraźnie nie pociągnę już długo – zapewne ktoś podał mi truciznę! Nie mogę się uwolnić od tej myśli.”
Zapewne miałeś na myśli truciznę o nazwie acqua tofana, włoską miksturę, która podobno pozwalała na dokładne wyznaczenie momentu zgonu.
Czy tym, który ci ją podał był Antonio Salieri ?
Był to twój największy rywal, a od czasu skomponowania twojej Mozarcie „Cosi fan tutte” – twój zaciekły wróg. Sam bowiem zaczął pisanie tej opery, by to zarzucić, gdyż uważał, że libretto nie jest tego godne. Prawdą jest, że knuł przeciw tobie na wszelkie możliwe sposoby, i że przed samą śmiercią przyznał się do zamordowania ciebie.
Z drugiej strony wszakże, podobno był już wtedy obłąkany. Czy jego zawiść o ciebie była silniejsza niż jego miłość do twojej muzyki? Przecież tak ciepło przyjął cię u siebie wraz ze swą kochanką Cavalieri po premierze „Czarodziejskiego fletu”.
Czy mordercą był Franz Hofdemel?
Starał się o przyjęcie do wolnomularstwa, do twojej loży. Pożyczył ci 100 guldenów, ty zaś zobowiązałeś się udzielać lekcji gry na fortepianie jego żonie Magdalenie. Otóż dzień po twojej śmierci, 6 grudnia ów nieszczęśnik rzucił się na swoją brzemienną żonę z brzytwą ciężko ją raniąc, po czym popełnił samobójstwo.
Podobno twoje kontakty z Magdaleną nie miały się ograniczać tylko do nauki gry na fortepianie, a chłopczyk, którego śliczna pani Hofdemel urodziła już po twojej śmierci otrzymał pierwsze imię właśnie po tobie. Beethoven odmówił wiele lat później zagrania
w obecności pani Hofdemel, gdyż uważał, że to właśnie jej mąż otruł cię z zazdrości. Czy miał rację ?
Czy mordercą był twój uczeń Franz Xaver Susmayer, mający za wspólniczkę twoją własną żonę Konstancję?
Wspólnie z Salierim i Waseggiem von Stuppach - tym, który zamówił u ciebie Requiem – miał uknuć przeciw tobie spisek. Ostatni syn, którego urodziła ci Konstancja, otrzymał dwa imiona Susmayera i trzecie twoje. Po jego urodzeniu Konstancja miała być wprowadzona
w spisek. Przecież wiedziałeś, że była jego kochanką, a mimo to nie sprzeciwiałeś się ich wspólnym wyjazdom do Baden. Konstancja znienawidziła później Susmayera, który, gdy dokończył twoje Requiem, porzucił ją i został uczniem Salieriego.
Dlaczego po raz pierwszy Konstancja przyszła na cmentarz, by poszukać twego grobu dopiero po 17 latach ? Czy to, że sama mówiła o swoich podejrzeniach dotyczących twego otrucia było tylko kamuflażem?
Czy mordercami byli wolnomularze?
Z ich polecenia miał działać wspomniany wcześniej Hofdemel. Masoni mieli cię znienawidzić za to, że ujawniłeś wraz z pierwszymi dźwiękami „Czarodziejskiego fletu” tajny masoński rytm trzykrotnego pukania.
Z drugiej strony, skończyłeś przecież tę wspaniałą operę hymnem na cześć symbolicznych wartości wolnomularstwa: „Zwyciężyła Siła, koronując na chwałę Piękno i Mądrość wieczną koroną.”
Czy mordercą był brat wolnomularz Gottfried von Swieten, osobisty lekarz cesarzowej Marii Teresy?
On to pierwszy stosował rtęć w leczeniu chorób wenerycznych. Gdy miał zdać sobie sprawę, że dawki jakie ci aplikował były za duże postanowił cię „dobić”, by oszczędzić ci dalszych cierpień.
A może był to mord kapturowy - Von Swieten miał dostać polecenie od braci wolnomularzy, by cię zamordować, a następnie usunąć zwłoki. Czy miejsce twego wiecznego spoczynku we wspólnej mogile biedaków na cmentarzu Sankt Marx nie było sposobem zatarcia śladów nawet przed przyszłymi badaczami ? To właśnie von Swieten opłacił twój pogrzeb.
Cóżeś uczynił ludzkości Mozarcie? Cóż ponad to, że w katalogu swych dzieł zakończyłeś zapisy pod numerem 623. Tylko w ostatnim roku swego życia napisałeś, a raczej przelałeś na papier, bez mała trzydzieści arcydzieł: od koncertu fortepianowego nr 27., poprzez opery „Łaskawość Tytusa” i „Czarodziejski Flet”, niebiańsko piękne „Ave Verum Corpus”, na Requiem na swój własny pogrzeb kończąc.
Cóżeś zrobił, że lista podejrzanych jest tak długa ?
Każdy, kto w życie twoje wlał choćby tysięczną część kropli trucizny jest naszym dłużnikiem. My zaś, czego byśmy nie robili, długu wobec ciebie nie spłacimy nigdy.
„ Don Giovanni ( człowiek, nie opera Mozarta ) jest do głębi muzyczny. Pożąda zmysłowo; uwodzi demoniczną siłą zmysłowości; uwodzi wszystkie. Słowa i frazy są tu bezużyteczne, jako że wtedy stałby się on indywiduum refleksyjnym. Wszakże nie jest to w najmniejszym stopniu jego naturą; przeciwnie wiecznie w pośpiechu znikania, jak muzyka, której nie ma, gdy tylko dźwięk się kończy, i która znów powraca z nowym dźwiękiem.
Gdybym zatem miał postawić kwestię aparycji Don Giovanniego – czy jest przystojny, młody lub stary, choćby w przybliżeniu określić jego wiek, byłoby to zaiste ustępstwem z mojej strony, a to co można w tym względzie powiedzieć, znajdzie miejsce
w tym tekście na tej samej zasadzie, jak sekta znajduje miejsce w obrębie macierzystego kościoła. Przystojny – tak, choć już nie tak młody; gdybym miał zasugerować jego wiek, powiedziałbym trzydzieści trzy lata, co jest wiekiem pokolenia. Problematyczność uwikłania się w tego typu rozważania polega na tym, że zatrzymując się na tym, co szczególne, łatwo traci się to, co ogólne. To tak, jakby Don Giovanni uwodził swą urodą lub czymś innym, co można nazwać; wtedy się go widzi, ale już więcej nie słyszy, ergo jest zgubiony.
Gdybym bowiem, próbując pomóc czytelnikowi posiąść wizerunek Don Giovanniego, miał powiedzieć: ‘Popatrzcie oto stoi! Spójrzcie, jak jego oczy płoną; uśmiecha się triumfalnie, zwycięstwa będąc pewnym. Spójrzcie na królewskie oblicze godne Cezara. Popatrzcie, jak lekko stąpa w tańcu i dumnie podaje rękę. Kimże jest ta szczęśliwa, której ją zaoferował ?
Lub gdybym miał powiedzieć: ‘Spójrzcie, tam oto stoi w leśnym cieniu, oparty o drzewo akompaniuje sobie na gitarze, i spójrzcie, spójrzcie tam jakaś panna znika, spłoszona niczym przerażona sarna. On wszakże się nie śpieszy; wie przecież, że to jego właśnie szuka.’
Lub gdybym też miał powiedzieć: ‘Tam spoczywa nad brzegiem jeziora w noc rozświetloną, tak strojny swą urodą, że nawet księżyc przystanął, by ożywić miłosne wspomnienia młodości swojej; tak urodziwy, że młode panny z miasta dałyby wszystko, by odważnie się podkraść, i korzystając z chwili sposobnej, pocałować go, zanim księżyc znów wzejdzie, by niebiosa rozświetlić.’
Gdybym otóż wszystko to zrobił, czujny czytelnik mógłby powiedzieć:
„Spójrzcie, oto wszystko samemu sobie popsował; sam wszak zapomniał, że Don Giovanni nie ma być widziany, ale słyszany.”
Dlatego też tego nie robię, ale mówię: ‘Słuchajcie Don Giovanniego, co znaczy tyle, że jeżeli nie pojmiecie jego istoty słuchając, nie pojmiecie jej nigdy. Posłuchajcie początku jego życia - tak jak błyskawica rozbłyska z ciemnych chmur burzowych, tak i on wybucha z głębi żarliwości, bardziej wszak chyży niż ów błysk, bardziej też nieprzewidywalny, choć równie mocny. Posłuchajcie, jak oto runie w dół w bogactwo życia, jak kruszy jego solidne obwałowania. Usłyszcie też owe lekkie, tańczące nuty skrzypcowe, usłyszcie ten krzyk radości, usłyszcie zachwyt zadowolenia, usłyszcie ową uroczystą rozkosz rozradowania. Usłyszcie też ten szalony lot; siebie samego prześciga, wciąż szybciej, nigdy nie spocznie. Usłyszcie wreszcie niepohamowaną tęsknotę do pasji, usłyszcie westchnienia erotycznych uniesień, usłyszcie szept pokusy, usłyszcie wir uwodzenia, usłyszcie bezruch chwili – usłyszcie, usłyszcie, usłyszcie Don Giovanniego Wolfganga Amadeusza Mozarta.’
Gdybyż to były moje własne słowa, mógłbym powiedzieć, że „w biegu uczestniczyłem i do mety dobiegłem.” Tylko tyle, a przecież tak niewyobrażalnie tyle, wystarczyłoby by uzasadnić swoje istnienie.
Mogę wszak tylko powiedzieć za Sorenem Kierkegaardem: „słuchajcie i kochajcie Wolfganga Amadeusza.” Mogę też, choć nieudolnie, próbować przetłumaczyć genialnego Duńczyka
( esej, którego fragment pomieściłem wyżej, pojawia się, o ile mi wiadomo, po raz pierwszy w polszczyźnie ). To trochę mało, czyż nie ?
----------------------------------
Do tej sekty zapraszam !
z tłumaczenia angielskiego
Howarda W. Honga i Edny H. Hong
„Od chwili, gdy moja dusza po raz pierwszy się zdumiała nad muzyką Mozarta i pokornie się skłoniła w podziwie, ulubionym i ożywczym zajęciem stały się dla mnie rozważania nad tym sposobem postrzegania świata przez szczęśliwych Greków, który kazał im nazywać świat kosmosem, jako że przejawia się on jako dobrze zorganizowana całość, jako eleganckie i klarowne upiększenie ducha, który przezeń działa, jako sposób szczęśliwego postrzegania, który pozwala mu się powtarzać w wyższym porządku rzeczy, w świecie idei; sposób, który jest tu panującą mądrością, szczególnie cudowną w jednoczeniu tego, co do siebie należy: Axela z Valborgiem, Homera z Wojną Trojańską, Rafaela z katolicyzmem, Mozarta z Don Juanem. Istnieje błędny i marny pogląd, który pozornie zdaje się zawierać znaczną siłę ozdrowieńczą. Utrzymuje on mianowicie , że takie połączenie jest przypadkowe
i nie widzi w nim niczego więcej, niż szczęsnego zbiegu rozmaitych sił w grze życia; twierdzi, iż jest przypadkiem to, że kochankowie się odnajdują, że przypadkowe jest i to, że się wzajemnie kochają. Mogło być ze sto innych dziewczyn, z którymi byłoby się równie szczęśliwym, które równie mocno by się kochało. Uważa, że wielu było pośród żyjących poetów, którzy mogli osiągnąć nieśmiertelność równą Homerowi, jeżeli ów wspaniały temat
( Wojny Trojańskiej ) nie zostałby przezeń wcześniej przejęty; wielu też kompozytorów osiągnęłoby nieśmiertelność Mozarta , gdyby tylko nadarzyła się sposobność. W mądrości tej pomieszczono znaczną pociechę i balsam dla wszelkiego rodzaju miernot, które oto mają narzędzie do oszukiwania samych siebie; podobnie myślącym każe też sądzić, że nie stali się wyjątkowymi - jak ci rzeczywiście wyjątkowi - z winy błędnego przydzielenia im ról życiowych – po części przez los, po części z winy świata. Wytwarza to bardzo wygodny optymizm. W istocie jest to jednak, w sposób oczywisty, wstrętne dla każdej duszy wyższego lotu, każdego opaty, dla którego nie jest ważne ratowanie siebie samego w ów nędzny sposób, ale przeciwnie - zatracenie siebie samego w kontemplowaniu wielkości.
Ze swym Don Giovannim Mozart wpisuje się do tej malutkiej grupy nieśmiertelnych, których imion, których dzieł czas nie zapomni, ponieważ wieczność je przypomina. I chociaż nie ma różnicowania, jeżeli już ktoś w tej grupie się znajdzie, czy jest stawiany najwyżej, czy najniżej – ponieważ w pewnym sensie każdy stoi tu równie wysoko, wszyscy są równie wielcy; chociaż jest więc w istocie taką samą dziecinadą mówić tutaj o pierwszych i ostatnich miejscach, jak dziecinnym jest mówić o miejscach przydzielanych w kościele w dniu konfirmacji, to we mnie jest wszak ciągle tyle dziecka, lub mówiąc poprawnie, jestem rozkochany - niczym młoda dziewczyna - w Mozarcie, i dlatego muszę prosić o postawienie go na pierwszym miejscu, jakie by koszty się z tym nie wiązały.
I pójdę do diakona, i do pastora, i dziekana, i biskupa, i całej rady kościelnej i będę ich zaklinał i błagał by zechcieli spełnić mą prośbę, i wezwanie moje przed całą kongregacją postawię, a gdy mój apel posłuchu nie znajdzie, a moje dziecinne życzenie spełnionym nie będzie, wtedy ze stowarzyszenia wystąpię, wezmę rozwód z jego sposobem myślenia, wtedy utworzę sektę, która nie tylko Mozarta postawi na pierwszym miejscu, ale, w której nie będzie nikogo innego - tylko Mozart.
I będę błagał Mozarta, by mi wybaczył, że jego muzyka nie inspiruje mnie do wielkich czynów, ale czyni ze mnie głupca, który z jego powodu utracił tę odrobinę rozsądku, którą kiedyś posiadał, który teraz w spokojnym smutku zwykle czas spędza, mrucząc coś, czego nie rozumie; który jak duch grasuje za dnia i w nocy wokół czegoś, do czego wejść nie może.
Nieśmiertelny Mozarcie !
Ty, któremu zawdzięczam wszystko,
Któremu zawdzięczam, żem rozum postradał,
Że dusza ma się zdumiała,
Żem się przeraził w jądrze mej istoty,
Ty, któremu zawdzięczam, żem nie przeszedł przez życie bez spotkania czegoś, co
wstrząsnąć mną miało,
Ty, któremu dziękuję żem nie umarł, nie kochając pierwej - nawet, jeżeli miłość
ma nieszczęśliwą była.
Czyż jest więc dziwnym, żem bardziej gorliwy w uwielbieniu jego, niż najszczęśliwszego momentu mego własnego życia, bardziej zagorzałym wyznawcą jego nieśmiertelności, niż mojej własnej egzystencji. Doprawdy, gdyby go zabrakło, gdyby imię jego wymazanym być miało, zniszczony byłby jedyny filar, który zachowywał wszystko przed upadkiem w bezgraniczny chaos, w przerażające nic.
Jednakże z pewnością nie muszę się lękać, że którykolwiek wiek odmówi mu miejsca w królestwie bogów, chociaż doprawdy muszę być przygotowanym na to, że ludzie uznają za dziecinne z mojej strony owo naleganie, że jemu należne jest miejsce najpierwsze. Wszakże w żadnym razie nie wstydzę się swej dziecinności; owszem, zawsze będzie ona dla mnie miała większe znaczenie i wartość niż rozległe rozważania, po prostu dlatego, że jest niestrudzona w swym uwielbieniu.”
------------------------------------------
Tyle na razie o Mozarcie, teraz zaś krótki tekst o kimś wręcz przeciwnym, którego bezpośrednią inspiracją były wydarzenia w naszym mieście a zapleczem intelektualnym przywołane na samym początku arcydzieło wielkiego niemieckiego erudyty.
Czy nasz czas jest właściwy, by poruszać rzeczy choć trochę bardziej serio ? Czy też może bezprzykładne „soroństwo”, na przykład to bezczelnie wykorzystujące dzieło Orwella, skutecznie wyłącza unikalny atrybut człowieka – myślenie. W zalewie wszechobecnej tandety i małostkowości, dodatkowo doprawionej pieprzem tupetu i pychy, wydaje się, że odpowiedź jest smutnie negatywna. Tak jednak nie jest – nie wszystek żem się przecież zmienił w skalniaki, iglaki, kafelki, duperelki.
Tą konstatacją pocieszony, ośmielam się zaproponować mini – rozmówkę o diabełku. Odważnym, czyż nie ? Temat duży, a i przywołany zdrobnialec już nastawił uszu, gdyż strasznie nie lubi, „ścierpieć nie może, gdy się go wyszydza i zeń pokpiwa”. Najbardziej zaś lubi, gdy materialista zaprzecza jego istnieniu, zaś człowiek „czarno-magiczny” wpada
w chorobliwe zainteresowanie jego osobą.
Czy mamy w naszej „wiosce”, zielonej teraz i pięknej śląskiej Rudzie, przedstawicieli obu tych Kacprowi miłych poglądów ? Obawiam się, że niestety tak.
Weźmy naszych „dzielnych młodzieńców”, którzy są w stanie zniszczyć każdy przystanek, rozwalić każdy ( nawet betonowy ) kosz na śmieci; weźmy naszych nowoczesnych, młodych i postępowych, którzy dla pięciu złotych walczą jak lwy, na krzywdę „człowieka prostego” nie zważając; weźmy dorodnych byczków, okradających w naszych autobusach i tramwajach kogo tylko się da, bez pardonu dla wieku, płci czy zamożności; weźmy osiłków, atakujących swą w siłowni wyćwiczoną pięścią lub w sklepie kupionym kijem, tylko dlatego, że mu się spojrzenie lub wygląd nie podoba; weźmy, weźmy .... .
Otóż, oni wszyscy zło czyniąc, Sammaela się nie lękają, ergo istnieniu jego zaprzeczają.
A i przedstawicieli drugiej grupy nie długo i nie daleko trzeba nam szukać. Najpierw poszli na cmentarz, by zniszczyć „odważnie” parę nagrobków. Ktoś o tym wiedział, ale bogaty w „tolerancję”, zareagował jak należy – humanitarnie i z wyrozumiałością. Poszli zatem do bunkra i zabili. Zabili !
Mój wielce uczony a także szczodrze liberalny i tolerancyjny przyjaciel powiada „ekstremalna głupota”. Owszem, znana jest przecież od dawna prawda, że głupota i zło to nierozłączna para. Czy wszak nic tu nie ma do rzeczy w stłuczonym odbijająca się lustrze wolność, czy też mówiąc po naszemu, owo „soroństwo”, które chyba krasnoludki, jeżeli nie „kłamca szyderczy i jarmarczny krzykacz”, coraz to rozsiewają i zachwalają.
Cieszą też „pokurcza w kraciastej marynarce i żółtych butach, a jakże, i drobne podłostki : owo ciągnięcie w dół drugiego, gdy tylko łeb nad poziom wystawi, donosiki
i anonimy, subtelne i grube docinki, poniżanie człowieka – szczególnie tego prostego i od nas zależnego, mądrości pozorne, jak choćby ta, która twierdzi, że nie ma ludzi nie zastąpionych
i tak dalej, i temu podobne.
Na szczęście w naszej piaskownicy piasek zawsze czysty i króluje druga para nierozłącznych przyjaciółek - mądrość i dobro, która wie, iż każdy człowiek: sprzątaczka, uczeń a może nawet - o zgrozo !- i nauczyciel, jest niezastępowalny. Żartuję, czy o drogę pytam?
Henryk Tomaszewski, wieloletni dyrektor i jedyny kreator Wrocławskiego Teatru Pantomimy był mi bliskim, bo dawał i chciał byśmy brali; dawał swoje opowieści ruchem wyrażane, dawał myśl i piękno. Poniższy tekst to skromne podziękowanie, które ukazało się po śmierci wielkiego mima, i z którego nie wycofuję ani słowa, mimo, że ostatnio dowiedzieliśmy się i o "grach tragicznych" w życiu samego Artysty.
na śmierć artysty
O „Ruchu” ,swojej jedynej miłości, śpiewają kibice „niebieskich”, dumni ze swego oddania ulubionej drużynie, nie zdając sobie sprawy z głębokiej naiwności, czy wręcz głupoty tej przyśpiewki.
Z drugiej strony, wszakże, ruch – ten fizykalny i duchowy – jest w istocie czymś kluczowym. Życie objawia się ruchem, który stanowi jego esencję. Gdy ustaje ruch krwi, gdy przez mózg przestają przepływać mikroelektryczne ładunki, życie ludzkie w wymiarze ziemskim się kończy.
Zaś, gdy człowiek myśli brzuchem lub inną częścią ciała ( nie powiem jaką, by nie siać zgorszenia ), duch pozostaje w głębokim śnie zimowym lub wręcz – comie. Gdy ruch jego myśli zanika, człowiek staje się warzywem lub zwierzątkiem, którego dla poszanowania nie wymienię.
Wydaje się, że powoli kończy się era słowa, które ustępuje obrazowi, a przecież miłościwie nam dziś panujący obrazek jest ruchem. Fizycy dodaliby tylko, że ruch mechaniczny właściwy fali dźwiękowej, ustąpił miejsca ruchowi elektromagnetycznemu.
Istotą zagadnienia jest - skoro wszystko jest ruchem – cel ruchu, punkt, do którego zmierzamy.
Piłkarz, który na murawie boiska zachowuje się jak rzeźnik lub kat dążący do fizycznego wyeliminowania przeciwnika, czy piosenkarz wykonujący na estradzie obsceniczne gesty są pożałowani godni, i nic więcej. A tak nawiasem mówiąc, jeszcze żałośniejsi są ci, którzy stawiają takich na piedestał i opłacają apanażami, których wielkość obraża poczucie przyzwoitości.
Ale ruch może przecież być piękny; uśmiech nie musi być szyderczy, jak ten u polityka X; gest może być przyjazny; ułożenie rąk może być tak wyraziste, że staje się paradygmatem, dla którego tłumy walą do Luwru. Tak to dochodzimy do sztuki, a więc czegoś co zasługuje na tę nazwę dopiero wtedy, gdy porusza.
Parę tygodni temu odszedł artysta, człowiek sztuki, Henryk Tomaszewski. On ruch umiłował; ruchem się bawił, wzruszał a czasami – nawet wstrząsał.
W swoim teatrze, Pantomimie Wrocławskiej, najpierw poszukiwał, jak szuka każdy, no – prawie każdy – młody człowiek. Otóż szukał możliwości wyrażenia ruchem, i tylko ruchem, rzeczy wielkich i ważnych, ale i tych małych, podłych; szukał ruchu, który by je uogólnił, który byłby ruchem samym w sobie, a nie imitacją, naśladownictwem życia. Mierzył tak wysoko, jak mierzą tylko wielcy artyści ( wielkość to wszak warunek sine qua non artyzmu ), jak mierzył Leonardo, Michał Anioł i setki innych, którzy byli lub bywali artystami.
Później, gdy żar młodości w sposób naturalny się skończył, zaczął opowiadać ruchem historie – choć zapewne nie zawsze natchnione, to zawsze dotykające ważnych tematów, zawsze poruszające, zawsze i do samego końca były to TRAGICZNE GRY.
Jeszcze w maju miałem zaszczyt przywitać się z mistrzem w operze bytomskiej, a już w październiku mogliśmy tylko wspólnie oklaskiwać jego ostatnie dzieło. Mamy ciągle przed oczyma finałową falę ludzką, falę dziejów zagarniającą i młodość, cieszącą się samą sobą,
i dojrzałość, która przegapiła i zaniedbała dla „termosu z kawą”, i poczucie krzywdy wyrządzonej i doznanej, z którym trzeba żyć, i dobro, któremu potrzebny jest ktoś, komu można je świadczyć i, i, i ............
Fala zabrała i artystę, który wszak nie całkiem przeminie, choć na razie musiał ustąpić - choćby w okienku telewizora – miejsca tym, którzy gadają i gadają, zioną jadem,
a nienawiść ich bazyliszkowych oczu zda się zabijać. Na więcej zrozumienia zasługują przywołani na początku kibice, niż rządcy dusz z telewizora.
-------------------------------------------
Przedstawienie naszych szkolnych artystów wyreżyserowane przez nieocenioną w swej robocie reżyserskiej naszą Pania profesor Wiesławę Żurek było tak dobre, że sprowokowało mnie do napisania paru uwag na temat czasu.
Już doprawdy nie chciałem w tym roku zajmować miejsca. Gazetka jest bowiem dobrze redagowana, a młodzież pisze coraz lepiej, a co najważniejsze – na tematy istotne. Obejrzeliśmy jednak wspólnie, w grupie kilkudziesięciu uczniów młodszych i kilku tych starszych, sztukę „W sprężynie czasu”, przygotowaną przez naszych szkolnych miłośników Melpomeny, i stąd tych parę refleksji o „czasie” pisanych z nadzieją, że będą na czasie.
Najpierw chcę wszakże pochwalić: za odwagę – porwanie się na uniwersalny temat to istna brawura, za wykonanie – mądre połączenie ruchu i słowa, malarskość obrazów scenicznych, dobór muzyki będącej istotnym aktorem dramatu, talent i zaangażowanie młodych aktorów, wreszcie za wprawną, zawodową rękę naszej nieocenionej Pani reżyser.
Problem czasu, problem odwieczny, z którym musi się zmierzyć każdy człowiek, jest dla młodych, najczęściej albo kompletnie abstrakcyjny ( wieczność przed nami, końca nie widać ), albo do bólu realny ( jak się „wyrobić” z zadaniami, sprawdzianami, referatami, projektami itp. ).
Z problemem tym mierzyli się także najwięksi w historii ludzkości. Jednym wielkim traktatem o czasie jest np. Mannowska „Czarodziejska Góra ”, arcydzieło choć tak polifoniczne, to w istocie mówiące o człowieku zanurzonym w czasie. Tak jak jej bohater, Hans Castorp, trzeba znajdować swoje własne rozwiązania w tej pogmatwanej sieci ekstremów Napthowsko-Settembrinowskich – w sieci życia. Do dzieła, tak swojego, jak i tego napisanego przez Manna, trzeba dojrzeć, co się wykłada – dojść w czasie.
A kiedyż mamy do czynienia z dziełem? Oczywiście wtedy, gdy jest ponadczasowe, gdy czas się go nie ima, owszem - coraz to go wywyższa, na nowo interpretuje, nim się zachwyca i rozkoszuje.
Weźmy muzykę, najbardziej mistyczną ze sztuk. Przecież miliony przed nami, a z całą pewnością i miliony po nas będą czerpać z działa Jana Sebastiana czy Wolfganga Amadeusza.
Ten pierwszy, gdy po nieudanej operacji oczu, przeczuwał, że czas dany mu przez Pana zbliżał się do końca, nie złorzeczył, ani się buntował, ale pisał „Muzyczną Ofiarę”, dzieło dla Tego, który go posłał na dowód swego istnienia.
Drugi zaś, mając zaledwie 32 lata pisał do ojca, który go łajał za marnotrawienie czasu, „Choć jestem jeszcze młody, to pracuję tak intensywnie, jakbym miał wkrótce odejść”.
I doprawdy, już cztery lata później odszedł, zostawiając dzieło potężne, z takim na przykład motetem Ave Verum Corpus – muzyką tak uduchowioną, że aż trudno uwierzyć, że napisał ją człowiek trzydziestoletni.
Jeżeli popatrzeć na swój bilans czasu można popaść w zwątpienie lub czarną rozpacz. I tu pojawia się problem mierzenia wartości człowieka. Otóż jednym z kryteriów pomiaru jest właśnie sposób radzenia sobie z upływem czasu. Oczywiście bardziej niż sfery fizykalnej, gdzie obowiązuje brutalna zasada „choć człowiek czasem pięknością rozkwita, w środku zawsze smród tylko kryje i jelita”, pomiar ten dotyczy sfery ducha. Przecież nie nam się mierzyć z wymienionymi wyżej tytanami ducha. Z kim zatem się mierzyć i porównywać?
Z sobą, przyjacielu, z samym sobą.
Gdy już nikt nie będzie cię zmuszał do czytania lektur, pojedź do
( piękna scena zagarniania człowieka przez śmierć wiejącą do muzyki Vivaldiego ), teraz
w sztuce „Tragiczne Gry” zda się mówić „rzecz ta będzie wciąż błogosławiona, że nam przyszło przekwitnąć i mrzeć”. Metafizyka czasu, wspaniałe zagadnienie - kto jednak chce
o tym dzisiaj myśleć i czytać?
Zaiste, można by przywoływać na pamięć i tych dalszych i bliższych, którzy wyznaczają nasz czas, nas określają. Wszyscy oni nas stworzyli, z nich jesteśmy. Jesteśmy im coś winni, ale też odpowiedzialni, tak wobec nich, jak i tych, którzy przyjdą po nas. Tak to czas łączy ciężarem naszość, teraźniejszość z tym, co było i będzie. Ciężar ten nie będzie nad siły, gdy będziemy pamiętać o tej oczywistej prawdzie, że każda „wieczerza” może być ostatnią.
-----------------------------------------------------
Poproszono mnie, by napisać cokolwiek o subkulturach, a ponieważ premierowi i pięknym paniom się nie odmawia, postaram się zapisać kilka spostrzeżeń i przemyśleń. Nie będę pisał o poszczególnych subkulturach: po pierwsze dlatego, że nie dysponuję wiedzą na ten temat ( faktów dostarczą tu zapewne inni autorzy ) i nie bardzo mam ochotę poświęcać czas, by to zagadnienie studiować, po drugie zaś – że ciekawsza wydaje mi się filozofia, istota problemu.
Otóż subkultura, kogo by nie dotyczyła, zakłada odesłanie do grupy, jest formą organizowania się, i w tym znaczeniu jest czymś ewidentnie pozytywnym. Jednostka z pewnością zyskuje, również na swoim indywidualizmie, gdy jest i działa w grupie.
Grupa zaś organizuje się wokół przywódcy lub idei. I tu pojawia się istota sprawy, mianowicie wokół jakiej idei owo zgromadzenie się tworzy.
Było kiedyś tak, że wolnomularze ( masoni ) w sposób tajny próbowali, a może i teraz próbują, tworzyć ład i porządek ogólnoświatowy, zakładając, że są do tego predystynowani, wręcz powołani, a motłochowi nie można przecież pozwolić by w demokratycznej „urowniłowce” decydował o losie państwa, czy świata.
Ideą może być również brak idei – nihilizm. Świat to ohyda, której nie sposób zmienić, a my śmieci ( filozofia punków ), które mogą pokazać, choćby swym wyglądem, że kontestują, odrzucają go totalnie – patrzcie i bądźcie zszokowani. Czyż nie jest to, przepraszam przyjaciół punków, małe, gdy jedynym celem, który chce się osiągnąć jest zburzenie pogody ducha ludzi prostych, bogobojnych lub co najwyżej „mieszczan”, w żadnym razie „burżujów”, którzy porządnie okopali się w swym liberalizmie i dostatku.
Warto się również zastanowić, jak interesujące nas struktury powstają, jak się rodzą dzisiaj, na przełomie wieków. Najczęściej bywa tak : słuchamy tej samej muzyki
( np. melodyjnych piosenek z mądrymi tekstami ), ubieramy się podobnie ( np. na biało ), dodajemy szczyptę ideologii ( najlepiej wolnościowej ), uznajemy idola za guru, inni nam w tym dzielnie pomagają, nazywając go geniuszem i bożyszczem; jest nas kilkuset, potem kilka milionów, a w końcu - tak wielu, że to my mamy rację a nasza idea musi zatriumfować.
Istotą sprawy jest więc, powtarzam, owa idea, która stanowi o grupie – czy jest nią programowy brak idei, niegroźny, choć czasami bardzo niebezpieczny prymitywizm boiskowy, czy najniebezpieczniejszy, bo doprawiony patriotyzmem i humanizmem relatywizm ( wszystko jest względne ) lub liberalizm ( wszystko wolno, bo człowiek to brzmi dumnie ).
Naturalne poszukiwanie grupy – nazywanej subkulturą, gdy jest niekonwencjonalna – bywa niebezpieczne dlatego, że młody człowiek łaknie i pragnie przywódcy wspaniałego, który uzasadni rację istnienia i pozwoli z rozkoszą poddać się jego woli. Wszystko jest w porządku, pod jednym wszak warunkiem – nie wolno bać się przyznać do błędu i wycofać się, zacząć szukać na nowo, tak jak nie bał się Mozart, gdy opuścił swoich braci masonów, ujawniając ich tajemnice ( a może małość ) w „Czarodziejskim Flecie ”, jak Rafael, jak Leonardo, jak Mickiewicz, jak Norwid , jak, jak, ...... .
Wspaniałych idei jest tyle, że doprawdy szkoda czasu i wysiłku dla prymitywu i miernoty. Wołanie na puszczy !?
-------------------------------
Zamieszczony niżej tekst spotkal się z ostrą reakcją młodego czytelnika zamieszczoną w konkurencyjnej gazetce o nazwie "Skulnjuz" ( niestety nie mam tego tekstu ), który autorytatywnie stwierdził, żem wszystkich obraził. Proszę przeczytać, by samemu stwierdzić, czy w istocie tak było. Poniżej znajdzie czytelnik moja polemikę z młodym obrońcą i reprezentatem, jak by powiedział Gombrowicz, chłopięctwa lub dziewczęctwa.
Młody człowiek wyrusza po wolność
Napisać krótko coś sensownego o tak odwiecznej, zasadniczej, „dostojewskiej” kwestii, to doprawdy karkołomne zadanie. Obowiązkowo zaś trzeba krótko, gdyż na lekturę znacznej długości tekstu młody człowiek nie znajdzie w sobie ani ochoty, ani cierpliwości. Szanowna redakcja może też oświadczyć, tak jak zrobiła w przypadku ważnego tekstu Pani Profesor Urbiczek ( pogratulować ! ), że tekst owszem, owszem, ale za długi.
Młody przyjaciel, który nie będzie czytał rzeczy coraz poważniejszych, i dlatego też
z reguły dłuższych, jeszcze po wolność nie wyruszył - owszem jest niewolnikiem komiksów, kreskówek, gier komputerowych, „ściąg dla maturzystów” i wszelkiego innego rodzaju erzatzów.
Trzeba też być, a jakże, zawsze na czasie - koniecznie kupić takie a nie inne buty, słuchać tej a nie innej muzyki; jednym słowem - wyznawać ideologiczną i polityczną „correctness” ; i co najważniejsze, o każdej porze dnia - w czasie przerwy i w czasie lekcji, na ulicy i w kościele żuć gumę – oczywiście po to, by zmniejszyć PH.
Zaczyna również naszą społeczność nieubłaganie dotykać problem narkotyków. Czy wolność ma tu cokolwiek do rzeczy? Jak najbardziej. Przecież jakiś tam podtatusiały
i wyłysiały belfer nie będzie młodemu, mądremu i nowoczesnemu człowiekowi mówił, co ma brać, a czego nie brać. Wszak nasz przyjaciel jest inteligentny i wie : co, kiedy i w jakich ilościach, by ręce nie zaczęły mu się trząść, kolana uginać a twarz - nie spoczęła w kałuży dworcowej.
Nie podlega dyskusji, że nikt „bohaterowi naszych czasów” nie może w istocie niczego zabronić ani nakazać; jego wolność jest absolutna – może odrzucić wartość najwyższą i przyjąć inną, na przykład w bunkrze halembskim. Wolność bowiem to nie ciasteczko z kremem, ale góra, na którą z mozołem „sapiąc i spływając potem” trzeba się wspinać, tak, jak to robił nieodżałowanej pamięci Jerzy Kukuczka.
Miało być krótko, więc na zakończeniu tego drobiazgu, wypada życzyć naszemu młodemu przyjacielowi, by uświadomiwszy sobie, że jego kłopoty z matematyki, fizyki czy polskiego to pestka, wyruszył po wolność, by wszak przy tym zachował świadomość, że trud
i praca mogą być przyjemne i skuteczne. Życzę, by taka właśnie ta droga była.
************
Krowa czy geniusz ?
Domyślając się, że brak mojej reakcji na tekst „ A czemu by ich wszystkich nie skrytykować?” podpisany przez „Młodego Wolnego Człowieka” , stanowiłby być może pewien zawód, postaram się z całą życzliwością i bez cienia sarkazmu doń ustosunkować. Nie powinienem przekroczyć akceptowalnej przez redakcję długości; gdyby jednak – można zawsze podzielić tekst i umieścić w dwóch numerach.
Tekst młodego przyjaciela ( tylko z niewiedzy zakładam, że to on, a nie ona ) sprawił mi niekłamaną radość i sprowadził uśmiech na moją z reguły posępną twarz.
Przyznam szczerze, że spodziewałem się raczej reakcji typu: cóż my młodzi, wy starsi to dopiero potraficie żyć w niewoli i w naiwnej wierze, żeście wolni. Tak, tak drogi przyjacielu byłoby o czym napisać.
Na początek parę uwag formalnych, może rad, które zawsze warto rozważyć – nawet gdy udziela ich taki sobie pan K.
Sam pseudonim, którym podpisał się mój polemista ( Młody Wolny Człowiek ) jest znaczący – autor przyznaje mi tu implicite rację, gdyż uznaje się już za wolnego; mam nadzieję, że w sensie teologicznym ( absolutnej wolności wyboru ), a nie praktycznej – w tym znaczeniu wolnym chyba ani on, ani ja jeszcze nie jesteśmy i zapewne długo jeszcze nie będziemy. Sam jestem bliżej stanowiska chromego angielskiego lorda-romantyka, który mówił: „ wolność – nie wiem, co znaczy; nie spotkałem jej nigdy”.
Trzeba też uważać na pejoratywne porównania człowieka do zwierzęcia. Zdanie młodego przyjaciela „ .. nasza ewentualna odpowiedź nie wpłynęłaby znacząco na poglądy
i przekonania pana K.”, to subtelny eufemizm wyrażający mniej więcej tyle, że pan K., czyli ja, to krowa, która nigdy nie zmienia poglądów. Zapewniam, żem nie krowa.
Młody przyjaciel pisze też, że mój skromny tekścik „poddawał głębokiej krytyce nas wszystkich, ... dogłębnie nas wszystkich ( uczniów ) dotknął”. Trzeba uważać na tzw. kwantyfikatory większe – wszyscy, każdy, zawsze, wszędzie, nigdy itp., gdyż niezmiernie rzadko bywają one prawdziwe. Czyż wśród uczniów, którzy zechcieli przeczytać mój tekst na pewno nie znajdzie się choć jeden, który nie uznał się za poddanego dogłębnej krytyce lub dotkniętego. Jeżeli był choć jeden, to już ukochany wyraz „wszyscy” jest nieuprawniony.
Gdyby było tak, że chciałem wszystkich ( młodych ) dotknąć, zarzucając im brak indywidualizmu, uleganie modom, odrzucanie „WSZYSTKICH” wartości, to mój felietonik musiałby mieć cechę genialności. Mam bowiem taką swoją definicję dzieła genialnego – za takie uznaję mianowicie to, które odrywa się od autora; w którym odbiorca znajduje coś, czego autor nie zamierzył; jednym słowem - gdy udało mu się wyrazić uczucie idealne, uogólnione, choć fikcyjne, to głęboko prawdziwe.
Muszę wyrazić – acz z niechęcią – obawę, żem nie geniusz.
Jako naprawdę rasowy dziennikarz i filolog mój młody przyjaciel zostawił to co najważniejsze na koniec, pisząc :„ chciałbym delikatnie zasugerować panu K., żeby nie szukał tematów do swoich sarkastycznych artykułów tak daleko”.
Mam nadzieję, że młody przyjaciel pozwoli mi nie pisać o grupie „Big Arse” lub innej równie wybitnej kapeli, ale o tym, co w swym naiwnym subiektywizmie uważam za istotne.
Tu mogę wreszcie przejść do meritum – do zagadnienia wolności w kontekście tego, co widzimy wkoło, przy czym nie będę poszerzał katalogu spraw już zasygnalizowanych. Chcę jednakże wyraźnie uświadomić czytelnikowi, że mówiąc o młodych, nie mam na myśli tylko mojego wspaniałego adwersarza, nie tylko uczniów naszej szkoły, a nawet – nie tylko młodych z naszego miasta.
Mam nadzieję skromnego włączenia się w śmiertelny a jakże nieśmiertelny spór wspomnianych onegdaj przeze mnie Ludwika S. i Leona N. ( czy jesteś już przyjacielu na tyle wolny, by zrozumieć tę dialektykę? ) - w walkę ideową o duszę wspaniałego Jana C. Chciałbym tylko, by mi mój młody przyjaciel pozwolił wyrażać moją subiektywną prawdę – nie kandyduję bowiem na prezydenta i nie muszę podrygując w rytm muzyki młodzieżowej mówić, że wszystko jest cacy, a wolny młody człowiek w sytuacji wolnego rynku rozwiąże również sprawy ideowe, że w swej mądrości rozwiąże wszelkie, istotne problemy. Zapewne tak, chodzi tylko kiedy i z jakimi stratami. Idzie o to, by kwestie ideowe nie były zepchnięte w niebyt: zmarginalizowane, wyśmiane, oplute przez panoszący się konformizm, utylitaryzm i umiłowanie - przepraszam za to słowo - „kasy”.
Otóż dla mnie nie jest „daleko”, gdy młodzi ( w większości ) ludzie podnoszą w górę ręce i rzucają w amoku długimi włosami podczas spotkań ze swoimi bożyszczami, gdy tratują się po koncertach rockowych w Mińsku czy Roskilde, gdy tarzają się w błocie (w Polsce
w większej liczbie !!!) na wzór swych poprzedników z Ameryki, gdy pięcio lub dziesięciokrotnie chodzą na „Titanica” w Katowicach czy Nowym Yorku, bo ktoś powiedział, że to arcydzieło, gdy wydają ostatnie pieniądze na plakaty i płyty artystów, o których już za rok pies z kulawą nogą nie wspomni, gdy wyzywają się wzajemnie od „chorzowskich” czy „zabrzańskich” psów, gdy z regularnością wartą lepszej sprawy niszczą wszystko, co się da zniszczyć i tak dalej, i tym smutniej.
Dla mnie nie są to - powtarzam - dalekie tematy.
Rozumiem, że dla mojego adwersarza „dalekim” jest również temat narkotyków. Czy na pewno nie mamy w szkole ani jednego zagrożonego tą straszną plagą ? Czy w naszej
( mogę tak chyba powiedzieć ) gazetce nie powinno się o tym mówić ? To są tematy trudne, bolące, których rozwiązanie jest znacznie trudniejsze niż układ równań trzeciego stopnia
z trzema niewiadomymi, Wszakże, dla naszego młodego narkomana może mieć większe znaczenie to, co napisze jego rówieśnik, niż to, co myśli taki obiekt z innej epoki, jak ja.
Nie będę się tłumaczył młodemu autorowi z „zarzucania ( naszym licealnym młodym) satanizmu”. Jeżeli przeczyta uważnie raz jeszcze mój poprzedni felieton, zrozumie absurdalność tego zarzutu. Chcę jednak jemu i nam wszystkim uświadomić, że nasza „wioska”, Ruda Śląska znalazła się w „newsach” na całym świecie z powodu tego tragicznego wydarzenia, w bunkrze halembskim przecież, a nie gdzieś w dalekiej Azji czy Ameryce. Czy ktoś próbował się z tym faktem poważnie zmierzyć? Mam wrażenie, że był on tylko sensacją - strawą dla gawiedzi, mającą podnieść nakład tego lub innego dziennika.
Młody autor naszej gazetki jest na pewno tak samo uprawniony do tego, by wyrazić swoje zdanie na temat przyczyn i konsekwencji tego tragicznego wydarzenia, jak uczony żurnalista z Warszawy.
Bardzo bym się cieszył, gdyby mój młody przyjaciel, pozostając przy swoich poglądach i w postawie solidaryzmu ze swoją grupą, zechciał mieć trochę wyrozumienia dla moich, mniejszościowych poglądów; by jako człowiek wolność miłujący nie nazywał mnie ani krową, ani geniuszem w cudzysłowie.
------------------------------------
W tym tekście znowu wylazł ze mnie belfer, tym razem już nie tylko "chłopski filozof", ale i historyk, lub raczej eksponat historyczny.
W PRL-u było tak: co cztery lata szliśmy do urn ( co prawda delikatnie zachęcani, na przykład groźbą zatrzymania paszportu ), by wybrać posłów do Sejmu i jakbyśmy na kartach nie kreślili, parlamentarzystami zostawali i tak ci, którzy mieli nimi zostać – lista wybranych znana była na długo przed wyborami.
Gdy włączyliśmy telewizor, mieliśmy do dyspozycji dwa kanały, które – o zgrozo - kończyły się jak Pan Bóg przykazał około północy. Mogliśmy za to obejrzeć takie perełki, jak „Kabaret Starszych Panów”, spektakle teatralne czy filmy z górnej półki – rzeczy, na które się czekało.
Co zaś najważniejsze, nie musieliśmy oglądać w okienku reklam proszków do prania, gumy do żucia i papieru do ....; tego ostatniego co prawda nagminnie brakowało, ale to już tylko szczegół i czepianie się.
Nie musieliśmy się też głowić, „co tu jeszcze zaliczyć Panowie, co by tu jeszcze zaliczyć.” Otworem stała, i to nie tak od razu Czechosłowacja i NRD. Mogliśmy się za to napić u Słowian dobrego Pilsnera za cztery korony, zaś u Germanów - pokłonić się Janowi Sebastianowi od świętego Tomasza.
Jednym słowem, choć nie było „Big Brother’a”, to Wielki Brat uwalniał nas po części
z konieczności wybierania.
Teraz zaś nasze możliwości wyboru są, a może wydają się być, nieograniczone. I tak posłów możemy wybierać od „wysublimowanego” pana Leppera, do wyrafinowanego pana Millera. I głowa nas boli od tych możliwości, i się denerwujemy, zbierając zasługi na zawał serca lub inny udar.
A cóż za rozpiętość wyboru, gdy „nawigujemy” naszym pilotem po dziesiątkach kanałów telewizyjnych - i tych publicznych, i tych prywatnych, i tych tematycznych, i tych kodowanych. A wszędzie taka wolność, i nikt się już niczego nie wstydzi i niczego nie boi się pokazywać – jest i mózg na ścianie, i język z rynsztoka, i ambitne opery ( porównywane do mydła, myśl bowiem piorą dokładnie ); wszystko to „tak wspaniale życie nasze ubogacając”, każe nam wybierać.
Spytam samego siebie, czy zrezygnowałbym z tych wspaniałości poselskich
i telewizyjnych, gdybym nie musiał oglądać reklam, „Kiepskich” lub innego „Klanu”? Polonistki wszystkich czasów nie na darmo uczą, na czym polega retoryczność pewnych pytań. Wszak masz wyłącznik lub śmietnik, powie – co nieco prostacko - młody, gniewny racjonalista.
Albo weźmy możliwości wyboru sposobu komunikowania się. Ileż to mamy typów „komórek”: a to ERA, a to Plus, Motorolla, Ericson itd., itp. A jakież ważne zastosowania tych przemądrych urządzeń: możemy przesłać, przepraszam za wyrażenie SMS
z najnowszym kawałem i tą drogą uratować Elę lub Angelikę od depresji, możemy też powiadomić rodzinę, gdy zasypie nas lawina lub sprawdzić – via Internet – co grają w Plazie lub Multikinie.
Sam się sobie dziwię, jak mogłem żyć bez tego cudeńka – jak umawiałem się z kumplem na szklaneczkę lub mecz, jak mogłem do kogoś wpaść bez wcześniejszego e-maila lub innego czorta. Anglosasi powiadają „you are trapped in the past”, a nasza młodzież dopowie, „jesteś inny przyjacielu, po prostu inny; szczekaj sobie, a karawana i tak pójdzie dalej”.
Choć świat się zmienia, to jednak pewne wybory są, i zawsze będą, niezmiennie istotne. I wtedy w PRL-u, i teraz w tak zwanej wolnej Polsce, ważne jest, żeby patrząc
w lustro przy goleniu, po którymś z kolei wyborze życiowym, nie spostrzec ze zgrozą, że oto pojawił się jakiś dziwny, nowy element naszej urody: już to uszka urbanologiczne, już to mordka chrząkająca, lub też ogonek skręcony.
Z wybieraniem ma się bowiem sprawa po trosze tak, jak z owym przysłowiowym uczeniem cudzych dzieci. Gdy dziecko to buc i chamiątko, przekleństwo działa, gdy zaś jest duszą otwartą – potrafi zrekompensować wszelkie niedostatki profesji, lub jak mówią inni – powołania.
Choć z pozoru jest tak prosto – białe jest białe, a czarne – czarne, to życie, a może raczej pokurcz zwany przemądrzale relatywizmem, zmienia tę binarną sytuację w tak skomplikowaną, wieloelementową, z różnymi odcieniami szarości, że trudno jej sprostać. Wielokrotnie i szybko doświadczamy opłakanych skutków złych wyborów.
Dlaczego więc Pancreator w ogóle stawia nas w tak niewygodnej sytuacji - konieczności wybierania? Dlaczego daje nam możliwość wyboru absolutnego do tego stopnia, że pozwalającego Go odrzucić? Dlaczego stawia nas w tak dramatycznej sytuacji, skoro kara jest absolutnie przerażająca; tak astronomiczna, że potrzeba geniuszu Michelangel’a, by ją wiernie pokazać w Kaplicy Sykstyńskiej ?
Choć odpowiedź nie jest łatwa, to odpowiedzieć może każdy – człowiek prosty
i najwspanialszy erudyta, ten „z Morcinka” też. Trzeba nam tylko szukać, a nie chwytać wszystkiego, co spece od socjotechnik wszelakich sprytnie nam podsuwają.
----------------------------------------------
Ten tekst łatwo umieścić w czasie - powstał na koniec 20. wieku i 2. tysiąclecia, a wspomina dwóch bliskich sercu, wielkich rosyjskich nauczycieli - A. Czechowa i L. Tołstoja.
Rozterki na koniec wieku
Sto lat temu też był koniec wieku, czas podsumowań, ale także niepewności
i rozterek Bieda była tak samo bolesna, może mniej degradująca, wszak
z pewnością - bardziej powszechna, szczególnie tu w Europie.
Jakich rozterek doznawali nasi przodkowie? Podam dwa przykłady, co prawda ludzi nietuzinkowych, owszem wielkich – ci wszakże uogólniają, podsumowują swoje czasy
i w związku z tym są tym bardziej reprezentatywni.
Antoni Czechow, wspaniały pisarz – jego opowiadania to perły myśli i uczuć, obleczone we wspaniałą w swej prostocie formę – i dramaturg – jego sztuki są po utworach Szekspira najczęściej wystawianymi dramatami na świecie; już za życia był uznanym artystą, a co zatem idzie – człowiekiem majętnym.
Miałem okazję odwiedzić w Jałcie dom, który tam wybudował, a nawet siedzieć na jego ławce, pod drzewem, które sam zasadził. Przepraszam za osobisty ton, ale wydarzenie to było dla mnie ważne i pozostało w pamięci.
Ów Antoni Czechow zwykł zwracać się do chłopów rosyjskich, nędzy ówczesnej, per „wy ryje niemyte", jednocześnie jednak jako lekarz chodził do ich chałup i leczył – przecież nie dla pieniędzy.
Mało tego jako lekarz wiedział doskonale, że pracą tą skracał sobie życie - cierpiał na straszną, i wtedy nieuleczalną chorobę, gruźlicę. Istotnie zmarł w młodym wieku, mając zaledwie 44 lata. Cześć jego pamięci, jako człowieka przez duże „CZ” i jako artysty, przez duże „A”.
Lew Tołstoj, z urodzenia arystokrata, hrabia, który nosił się jak chłop, pracował rękoma w polu lub stolarni i konsekwentnie podnosił walor pracy fizycznej; geniusz idei i słowa, który będąc już powszechnie znany i uwielbiany, napisał elementarz dla dzieci, to drugi przykład sprzed stu lat, który pozwalam sobie przywołać na pamięć.
Hrabia Lew Tołstoj odmawiał sobie wielu rzeczy; z jednej wszak nie mógł zrezygnować – uwielbiał konie ( koniowi poświęcił wiele kart swej twórczości ) i jazdę konną. Przeżywał wszakże katusze moralne; miał wyrzuty sumienia, jeżdżąc na swym ulubionym koniu i widząc wkoło niewiarygodną nędzę, smród i głód.
Rodzina i „modni” wtedy rezydenci stanowili kilkudziesięcioosobową grupę, która pozostawała na stałym utrzymaniu pisarza. Wszyscy chcieli żyć na poziomie odpowiednim do ich arystokratycznej prowieniencji. Aż tu nagle pisarz postanawia zrezygnować na rzecz narodu rosyjskiego z wszelkich praw majątkowych do swoich utworów, a były to miliony rubli, bajeczna fortuna. Żona, i większość krewnych, szaleje, robi wszystko, by ratować majątek ( tylko jedna z córek rozumiała ojca ). Pisarz wszakże nie ugiął się, uciekł z domu, by decyzji, którą uznał za słuszną nie zmienić. W czasie tej ucieczki zmarł, ale wierności swoim prawdom dochował.
Czołem przed człowiekiem, czołem przed artystą.
Z pewnością i dzisiaj mamy ludzi, może rzadziej artystów, tego pokroju. Wszakże częściej widzimy „wielkich artystów” szczerzących ząbki w reklamach – „widocznie potrzebują pieniędzy na operację dla swojego pieska”, a może na „zainwestowanie” w swoje dzieci, może myślą już o interesach swych praprawnuków; „artystów” grających w jakże „wybitnych” operach mydlanych; piszących z nadzieją, że będzie można z „dzieła” zrobić film, jeżeli nie w Hollywood, to przy najmniej w Łodzi lub Warszawie.
Mamy też polityków z gębami pełnymi miłości do ludzi i współczucia dla biednych,
a równocześnie budujących wyszukane pałace, zmieniających samochody na jeszcze nowocześniejsze i droższe, zwiedzających świat za pieniądze podatnika, a więc owego biednego, o którego tak się podobno troszczą. Szyderców i hipokrytów ci u nas pod dostatkiem. Ani im cześć, ani czołem.
------------------------------------------
Malarstwo prawdziwe jest w stanie namalować "westchnienia nieszczęsnych"; tekst poniższy to krótki esej właśnie o kilku takich obrazach i prawdziwych malarzach.
Serce, czy mędrca szkiełko i oko?
Bywa tak, że staniemy przed obrazem i, nie wiedzieć czemu, stoimy i stoimy, patrzymy i patrzymy, przyciągani doń jakąś niewytłumaczalną siłą magiczną. Bywa, że do obrazu tego wracamy po wielokroć, podróżując setki kilometrów, by znowu w milczeniu
i samotnie z nim się zjednoczyć. Ot taka mistyka. I choć nie ma potrzeby się zastanawiać:
ki czort, przecież żaden ze mnie sentymentalny fircyk czy goguś, i nie ma też potrzeby pytać „co poeta miał na myśli”, to jako istoty obdarzone nie tylko sercem, ale i rozumem, możemy próbować rzecz zwerbalizować, nazwać, wyjaśnić.
Kiedyś w Narodowym Muzeum Sztuki w Kopenhadze stanąłem przed obrazem
z pozoru banalnym: oto grupa młodych ludzi rozkoszuje się swoim towarzystwem, jedzeniem i muzyką we włoskiej dziewiętnastowiecznej gospodzie – osterii. Patrzę na nich z lewej, patrzę od frontu, patrzę z prawej prawie pod kątem 180 stopni – gdzie bym nie stanął, oni zawsze patrzą mi głęboko w oczy; ot taka sztuczka Carla Blocha.
Istotą jest tu wszakże to spojrzenie, którego nie będę się silił nazwać, spojrzenie, które artysta gdzieś tam uchwycił, zapamiętał i zapisał w głowie i sercu, by później przenieść je na płótno. Być może mu pozowali, ale jestem pewien, że tylko po to, by łatwiej mu było odwzorować bryły ich ciał. Spojrzenie to trwa już ponad sto lat, i w tym sensie można powiedzieć, że jest ponadczasowe, choć zapewne nigdy od tej wizyty artysty w osterii już się nie powtórzyło. Pięknie pisze o tym fenomenie Heinrich Von Kleist w swym „Traktacie o marionetkach”.
W tym samym muzeum jest też obraz Rembrandt’a „W drodze do Emaus”. Nawet twarzy nie widać – ani twarzy Mistrza, ani uczniów. Lord George Byron mówił, że
„z obrazami jest tak samo jak z poezją, nie powinny być zanadto skończone”. Jest wszakże światło i mrok, i jakby się słyszało te przepiękne słowa z Ewangelii Łukaszowej: „Zostań
z nami, boć się ma kwieczoru i dzień się już nachylił.”
Chciałoby się tam być, jednak kiedy się już zdarzy, że tam jesteśmy, bo ot spotkaliśmy kogoś, spotkaliśmy prawdziwie, nie zauważamy i pędzimy dalej, do przodu, niczym owe wieprze ku urwisku.
W innym kopenhaskim muzeum, Ny Carlsberg Glyptotek, wisi obraz francuskiego malarza Jule’a Bastien’a Lepage „Żebrak” - zarośnięty, obdarty, chudy, z niewiarygodnie długimi rękoma i w olbrzymich drewniakach stoi na progu, właśnie odebrał jałmużnę;
w drzwiach dziewczynka wpatrzona w jego twarz; jeszcze głębiej jej matka spiesząca do swojej biedy. Cóż za filozofia życia w takiej prostej rodzajowej scence namalowanej
w czasach, gdy królowali impresjoniści. Musiałem spotkać wiele lat później Simone Weil, która mi wytłumaczyła, dlaczego tak długo i często stawałem przed tym obrazem. A ludzie pędzą i nie zauważają, spieszno im do sali obok, gdzie wisi Vincent i Paul.
W Luwrze pędzą tak do Mony Lizy i Wenus, mijając po drodze skromny obraz Ghirladaio’a – portret starca ze zniekształconym, starością ( a może i wypitym winem ) nochalem; starzec patrzy w dół na chłopca, ten zaś wpatrzony w jego oczy. Ktoś nam powiedział, a może byśmy sami przeczuli, że oto mamy wspaniałą definicję miłości. Ot wszystko.
Spotkaliśmy też Caravaggia. Byłem kiedyś w Rzymie, na Piazza del Popollo
i zupełnie przypadkowo wszedłem do znajdującego się tam kościoła. Starałem się chodzić śladami Michała Anioła, a tu strzałki prowadzą do Caravaggi’a, do jego Pawła, który jeszcze przed chwilą, w swej drodze do Damaszku był Szawłem; teraz zaś leży oślepiony i oszalały
z przerażenia nad tym kim był, a ze szczęścia i zachwytu - oto spotkał Pana.
Każdy obraz tego artysty to po prostu potęga kunsztu, rozumu i ducha. Nie wtedy, gdy się na obrazy te patrzy, ale później przychodzi pytanie, jak taki człowiek: rabuś, oszust
a nawet morderca, ścigany i szczuty jak pies, żyjący w wolności, która przerodziła się
w rozpasanie, jak otóż taki człowiek mógł malować tak natchnione dzieła, porażające artyzmem i duchem. Sallieri pytał: „Dlaczego Panie wybrałeś jego?”
Czy takie obrazy mógł malować człowiek zły? Jest pewne, że w momencie kiedy je malował był przepełniony dobrem. Po ludzku, jego dzieła wszystko w jego życiu usprawiedliwiają. Czy usprawiedliwiają przed Bogiem. I owszem, „By their fruits we shall know them.”
Sztukę się bada - są przecież na przykład jej historycy - próbuje się ją obiektywizować, mierzyć, nazywać i szufladkować. W istocie jednak, o sztuce można mówić, ją interpretować, tłumaczyć, wyjaśniać i propagować tylko subiektywnie, poprzez doznania serca. Życzmy sobie byśmy takie serca mieli, tak ku swej radości, jak i pożytkowi innych.
Słowo – pogoń za wiatrem, czy potęga ?
Prawdziwa wartość nie wymaga słów – coś, czemu można przypisać cechę prawdziwości znakomicie się obywa bez kostiumu frazeologii, owszem – wstrętny mu jest potok wyrazów.
Popatrzmy na kogoś doprawdy smutnego – smutek prawdziwy odczytamy
w spojrzeniu; popatrzmy na kogoś uszczęśliwionego – jego uśmiech wyraża wszystko, nie kłamie. Chcąc poznać, jaki ktoś naprawdę jest, trzeba obserwować jego twarz, gdy się śmieje lub śpi. W tych dwóch bowiem sytuacjach twarz nie kłamie.
Już wkrótce będziemy mogli obejrzeć – mam nadzieję wspólnie – najnowszy spektakl Wrocławskiej Pantomimy Henryka Tomaszewskiego, „Gry Tragiczne”.
Nie padnie tam ani jedno słowo, a tyle będzie znaczeń – różnych znaczeń, uczuć, ekspresji, pewności i wątpliwości.
Dobry uczynek lub czyn prawdziwie wielki natychmiast traci połowę swej wartości, gdy tylko próbuje się go „ubierać’ w słowa.
A wszechobecne, niekończące się potoki słów w telewizorze i szkole, w prasie
i w klubie wśród kolegów. Ile z tych słów zostało wypowiedzianych bez potrzeby – padło, lecz nie obumarło, a tylko błyskawicznie odeszło mechaniczną falą dźwięku.
Szanujmy więc słowo, gdyż ono nas wyróżnia jako ludzi i jako naród, jest drobinką, ale i potęgą, narzędziem utylitarnym, ale i sztuką prawdziwą – utylitaryzmu całkowicie pozbawioną.
Jest też potęgą zdolną stworzyć i zniszczyć, z mądrego może uczynić głupca, a z głupca – proroka.
Wybierajmy więc słowa dobre, wzbogacające, by później nimi wzbogacać. Nie czytajmy plew, tylko dlatego, że są modne, kolorowe i łatwe. Życie z pewnością stale podpowiada, gdzie takich słów szukać – trzeba tylko chcieć słuchać. Poszukiwanie to nie jest wszak łatwe, gdyż język słów, jak nic innego, jest obarczony owym superfluum zrodzonym przez utylitarną gadatliwość.
Mamy więc ewidentne przeciwieństwo, co nie oznacza, że fałsz lub błędne koło. Przeciwieństwa bowiem, co dawno już odkryto, dadzą się ze sobą sensownie łączyć; jednego, czego nie można rozsądnie kojarzyć, to rzeczy miernych, miałkich i bez znaczenia.
-----------------------------
Zdając sobie sprawę z pośredniości i marności swojego tłumaczenie, ośmielam się jednak zachęcić do przeczytania poniższych dwóch przypowieści, tak dla wagi tematu, jak i dla wielkości człowieka, który je napisał.Wspaniałość tych tekstów polega - moim skromnym zdaniem - na tym, że choć dotyczą spraw transcendentnych, to równie mocną są osadzone w człowieczej egzystencji, starając się dać człowiekowi czarę z napojem, który uspokoi jego duszę i nie pozwoli zatracić się w smutku - popaść „ w chorobę na śmierć ”.
Jeżeli Bóg da, za jakiś czas chciałbym udostępnić zainteresowanym ( proszę o uprzejmy sygnał ) tłumaczenie obszernego eseju tego samego autora o Mozarcie - o „muzycznej erotyce”.
W czym tkwi różnica między pragnieniem miłości innej osoby, a znajdowaniem w tejże czegoś wartego miłowania ?
W owych czasach żyło dwóch artystów. Pierwszy z nich zwykł mawiać: „ Wiele podróżowałem i wiele w świecie widziałem, wszakże na próżno szukałem człowieka wartego namalowania. Nie znalazłem ani jednej twarzy tak idealnie pięknej, bym się zdecydował ją sportretować. Przeciwnie, w każdej twarzy widziałem mniejszą lub większą skazę - mówię więc, że na próżno szukałem.”
Czy ów człowiek jest wielkim artystą ?
Drugi zaś powiadał: „Nie pretenduję do miana wielkiego artysty; wiele też nie podróżowałem. Pozostając wszak w kręgu ludzi mi najbliższych, nie znalazłem twarzy tak niepozornej lub pełnej wad, bym nie odkrył w niej piękniejszej strony - czegoś wspaniałego. Dlatego też znajduję prawdziwe szczęście w sztuce, którą uprawiam.”
Czyż ten człowiek nie zasługuje na miano artysty? Ten właśnie, który przynosząc ze sobą owo nieokreślone coś, znalazł w sobie danym miejscu i czasie to, czego ów drugi, artysta – podróżnik nie znalazł nigdzie na świecie, zapewne dlatego, że nie niósł w sobie owego nieokreślonego.
Tak, po stokroć tak, drugi nasz bohater jest artystą.
Czyż nie byłoby bowiem smutne, gdyby coś, co ma upiększać życie, było jego przekleństwem; gdyby sztuka zamiast czynić życie piękniejszym, z grymasem kaprysu tylko odkrywała, że nikt z nas nie jest piękny.
Czyż nie byłoby owszem jeszcze smutniejsze i bardziej konfudujące, gdyby miłość miała być tylko przekleństwem, gdyby - konstatowała, że nikt z nas nie jest wart kochania.
Czyż raczej miłość nie powinna być rozpoznawalna poprzez takie jej nasilenie, że w każdym z nas zdolna jest znaleźć coś kochania wartego; idąc dalej – tak mocnego miłowania, by być w stanie kochać nas wszystkich.
Do czego porównać bożą miłość, miłość pokonującą nieskończenie wielką odległość pomiędzy grzechem człowieczym a świętością Boga ?
Żył sobie kiedyś król, który pokochał skromną dziewczynę.
Już widzę, jak czytelnik zżyma się na taki początek, widząc, że brzmi on jak baśń i w najmniejszym stopniu nie jest systematyczny. Podobnie reagował kiedyś uczony Polos. Sokrates miał zwyczaj mówienia w swych rozważaniach o jadle, napitku, lekarzach i innych podobnych drobiazgach, co znamienity Polos uznawał za rzeczy poniżej jego poziomu
( Gorgias ).
Ale czyż maniera oratorska Sokratesa nie miała przynajmniej jednej zalety – tej mianowicie, że i mówca i wszyscy jego słuchacze już od wczesnego dzieciństwa byli wyposażeni w narzędzia niezbędne do zrozumienia ?
Czyż nie byłoby pożądane, bym i ja mógł ograniczyć terminologię mojego rozumowania do mięsa i napoju, a nie musiał przywoływać królów, których myśli nie zawsze są takie, jak myśli ludzi prostych - o ile, oczywiście, myśli te są doprawdy królewskie.
Może jednak czytelnik zechce mi wybaczyć tę ekstrawagancję, przez wzgląd na to, że jestem poetą, który odkrywa dywan swojego dyskursu ( przywołuje tu owo piękne porównanie Temistoklesa ), po to, by jego sprawność nie była przysłonięta owym starannym rozłożeniem dywanu.
Mamy więc króla, który pokochał pokorniutką pannę. Serce króla nie było jeszcze skażone tak powszechnie ogłaszaną w świecie mądrością – nie wiedział mianowicie nic o trudnościach, które rozum wynajduje tylko po to, by usidlić czyjeś serce; o owych trudnościach, które dają zajęcie poetom, a ich magiczne formuły czynią wręcz niezbędnymi.
Jakże łatwo mógł monarcha osiągnąć swój cel – zdobyć przedmiot swej miłości. Przecież najwięksi mężowie stanu drżeli przed jego gniewem i nie ważyli się wyrazić najmniejszego słowa niezadowolenia. Każde państwo trzęsło się przed jego siłą i nigdy nie zapominało, by wydelegować ambasadora na gody. Żaden dworzanin nigdy by się nie poważył w najmniejszy sposób go dotknąć, by wszak głowa jego zmiażdżoną nie była.
Nastrójmy więc harfę, niech zabrzmią pieśni poetów i niech wszystko się raduje, gdy miłość świętuje swój triumf. Miłość bowiem unosi się radością, gdy łączy istoty sobie równe, ale triumfuje, gdy w miłości zrównuje tych, którzy w żadnym razie równymi nie byli.
Wtedy właśnie zrodziła się w sercu króla dręcząca myśl. Któż jak nie król, który wszak po królewsku myśli, nie miałby tej właśnie myśli przyśnić. Z nikim wszakże nie rozmawiał o swoim niepokoju. Gdyby to bowiem uczynił, każdy z jego dworzan z pewnością by rzekł:
„Doprawdy, tak wielką łaskę wyświadczy Wasza Wysokość tej skromnej pannie, iż do końca życia swojego nie zdoła być wystarczająco wdzięczna.”
Gdyby jednak słowa te wypowiedział, tak rozgniewałby króla, iż ten natychmiast rozkazałby go stracić za zdradę stanu względem ukochanej. To z kolei, smutek monarchy tylko by powiększyło.
Sam więc zmagał się z owymi natrętnymi myślami. Czy byłaby szczęśliwa przy jego boku ? Czy zdołałaby wzbudzić w sobie tyle pewności, by nie pamiętać tego, o czym król chciał zapomnieć – że on był i jest królem, a ona była ongiś tylko skromną dziewczyną. Gdyby bowiem pamięć o tym miała się w jej duszy z uśpienia rozbudzić, niczym kochanek natrętny odciągający jej myśli od oblubieńca w ustronia tajemniczego smutku, lub gdyby tylko myśl ta musnęła jej duszę niczym cień śmierci nad grobem, gdzież byłaby wtedy chwała ich miłości ?
Wówczas byłaby przecież szczęśliwsza, pozostając w swojej skromnej rzeczywistości, kochana przez równego sobie, spokojna w swojej cichej chacie, wszakże pewna swej miłości i szczęśliwa tak o poranku, jak i o zmroku.
Cóż za potęga smutku się tu objawia, niczym dojrzały kłos uginający się pod ciężarem swego owocu, zwyczajnie oczekujący czasu żniwowania, kiedy to myśl króla wymłóci wszelkie ziarno smutku.
Gdyby bowiem nawet panna była skłonna stać się niczym, satysfakcji w tym dla króla nie byłoby żadnej, po prostu dlatego, że po stokroć nieznośniejszym było dlań być jej dobroczyńcą, niż ją utracić.
A załóżmy, że ona nawet nie była w stanie go zrozumieć. My tu bowiem sobie głupio pleciemy o ludzkich relacjach, zakładając, że różnice umysłu nie czynią porozumienia niemożliwym.
Cóż za głębia smutku śpi w tej nieszczęśliwej miłości ? Któż poważy się ją obudzić ?
Poruszony tą miłością Bóg postanowił się ostatecznie objawić – skoro bowiem miłość jest przesłanką, musi też być i końcem; gdyby bowiem przesłanka i koniec ze sobą nie współgrały, byłaby to dla Boga sprzeczność sama w sobie. Jego miłość bowiem to ukochanie ucznia; zaś jej celem jest jego pozyskanie.
Tylko bowiem w miłości zrównanym może być to, co było kiedyś nierówne, a z kolei tylko w zrównaniu lub wręcz jedności może być osiągnięte zrozumienie.
Miłość ta wszakże jest na wskroś nieszczęśliwa, jeżeli się zważy na przepastną różnicę między jej podmiotami. Choć dla Boga może się wydawać drobnostką uczynienie siebie zrozumiałym, to osiągnięcie tego z powstrzymaniem się od wchłonięcia owych przepastnych niepodobieństw, nie musi być wcale tak łatwe.
Nie formułujmy wszakże w tym miejscu przedwczesnej konkluzji. Wiele się słyszy w świecie o nieszczęśliwej miłości i wszyscy wiemy, co to znaczy: kochankowie nie mogą dla wielu powodów urzeczywistnić swojego zjednoczenia.
Istnieje też wiele rodzajów nieszczęśliwej miłości, a więc tematu, który tutaj rozważamy. Choć wydaje się, że nie ma dla niej idealnej ziemskiej paraleli, to przy pomocy odrobiny głupiego gaworzenia możemy ją przedstawić przy pomocy jakiejś ziemskiej figury.
Nieszczęście tej miłości nie bierze się z niemożliwości urzeczywistnienia zjednoczenia kochanków, ale z niemożności wzajemnego ich zrozumienia. Smutek z tego wynikający jest nieskończenie bardziej głęboki niż ten, o którym ludzie zwykle mówią. Dotyczy on bowiem samej istoty miłości i dotyka tego, co nieskończone.
Dla ludzi bowiem nieszczęście to dotyka tylko tego, co chwilowe i zewnętrzne, i które jest dla kochanków tylko pewnego rodzaju cezurą w realizacji ich zjednoczenia w czasie.
Ten nieskończenie głębszy smutek jest w istocie prerogatywą osoby wyższej, gdyż to właśnie ona w ten sposób rozumie kwestię niemożności porozumienia.
Zaprośmy więc poetę, bo oto problem nasz widzimy jak na dłoni. Miejmy nadzieję, że poeta nie jest gdzie indziej zaangażowany, że nie należy do zastępu tych, którzy muszą być przepędzeni z domu żałoby wraz z innymi grajkami i sprawcami wszelkiego hałasu, by radość mogła w tym domu zagościć.
Zadaniem poety będzie znaleźć sedno owego miłosnego zjednoczenia, w którym zrozumienie może być osiągnięte w prawdzie, boży niepokój może znaleźć ukojenie, a smutek będzie przegnany precz.
Zaiste miłość boża jest niezgłębiona i nie znajduje ona ukojenia w tym, co ten, który jest kochany w szaleństwie swoim ceni, jako szczęście.
Zjednoczenie może być osiągnięte poprzez podniesienie ucznia. Bóg wziąłby go wówczas do siebie, przekształcił, napełnił jego kielich tysięcznymi radościami ( tysiąc lat jest wszak dla niego, jak jeden dzień ), by zapomniał o niezrozumieniu w zgiełku radości.
Niestety, uczeń będzie zapewne skłonny cenić takie właśnie szczęście. Jakże cudownie tak nagle poczuć dotknięcie szczęsnej fortuny, tak jak w przypadku naszej skromnej panny, gdy oto oko Boga spoczęło na niej ! I jakże cudownie być jego pomocnikiem w przyjmowaniu tego, w czym jego własne serce na próżno go zwodziło !
Nawet szlachetny król miałby kłopot w zaakceptowaniu takiej metody – nie był mu bowiem obcy wgląd w człowiecze serce, tak iż rozumiał, że w istocie panna była oszukana. Nikt nie jest bowiem bardziej oszukany, niż ten, kto sam tego nie podejrzewając, jest oczarowany zmianami w zewnętrznych szatach swojej egzystencji.
Zjednoczenie może też być osiągnięte poprzez Boże objawienie się uczniowi i pozyskanie jego uwielbienia, tak że zapomni w owym objawieniu samego siebie.
Tak zapewne jawił się król naszej skromnej pannie, w całej pompie swej władzy, powodując, że światło jego obecności wzeszło nad jej chatą, rozsiewając swoją chwałę i powodując, że zapomniała samą siebie w czcigodnym uwielbieniu. Niestety, choć to mogło zadowolić pannę, w żadnym razie nie mogło usatysfakcjonować króla, który wszak nie pożądał swego uwielbienia, lecz jej. To właśnie czyniło jego smutek tak ciężkim do zniesienia; smutek, że ona nie mogła go pojąć – wszak oszukać ją było czymś jeszcze trudniejszym. Nadanie tej miłości niedoskonałego wyrazu było dlań po prostu zwykłym oszustwem, nawet, gdyby nikt nie pojął ani jego, ani wyrzutów mających upokorzyć jego duszę.
Wszak nie w ten sposób można ich miłość uczynić szczęśliwą, no może jeszcze tę między uczniem i panną i owszem, ale na pewno nie Nauczyciela i króla, których wszak żadna iluzja zadowolić przecież nie może.
Przywołajmy tu znowu Sokratesa. Czymże była owa Sokratesowa prostota, jak nie wyrazem jego miłości do ucznia, jego poczucia zrównania z nim ? W pojęciu Sokratesa bowiem, miłość nauczyciela byłaby ni mniej ni więcej tylko miłością oszusta, jeżeli utrzymywałaby ucznia w przekonaniu, że wszystko zawdzięcza nauczycielowi; w istocie funkcja nauczyciela winna się sprowadzić do pomocy uczniowi w osiągnięciu samowystarczalności.
Wszakże, kiedy Bóg staje się Nauczycielem, jego miłość nie może być tylko sekundowaniem i asystowaniem; Boża miłość jest kreatywna – uczniowi, lub jak byśmy powiedzieli, człowiekowi narodzonemu na nowo, nadawana jest nowa istota, przechodzi z niebytu do bytu. Prawdziwe jest wtedy to, że uczeń zawdzięcza nauczycielowi wszystko. I tu właśnie pojawia się przeszkoda w zrozumieniu : że oto uczeń staje się niczym, wszakże nie podlega zniszczeniu, że wszystko zawdzięcza Nauczycielowi, zachowując jednakże pewność siebie .... .
Skoro odkryliśmy, że zjednoczenie nie może być osiągnięte poprzez podniesienie, musi ono być zrealizowane poprzez zniżenie. Oznaczmy ucznia symbolem X. Pod to X musimy podstawić najniższego. Skoro bowiem nawet Sokrates odmówił ustanowienia fałszywej wspólnoty z ludźmi bystrymi, jakże moglibyśmy przypuszczać, że Bóg będzie dokonywał podziałów. Po to, by związek taki mógł być osiągnięty, Bóg musi wszak stać się równym komuś najpokorniejszemu, i tak się też objawić. Najpokorniejszy to ten, który musi służyć innym - Bóg zatem pojawi się jako sługa. Wszakże owa postać sługi nie jest tylko kwestią zewnętrzności, odzienia, na podobieństwo żebraczego płaszcza króla, który luźno powiewając zdradza postać króla; „nie jest to też przejrzysty płaszcz Sokratesa, który choć z niczego utkany, to zarówno skrywa, jak i ujawnia.” To jest zarówno jego prawdziwa forma, jak i postać. Taka jest bowiem niezgłębiona natura miłości, że pożąda zrównania z ukochanym, nie na zwykłe pośmiewisko, ale w najpełniejszej powadze i prawdzie. To jest owa omnipotencja miłości, która jest tak pomyślana, że jest w stanie osiągnąć swój cel. Ten właśnie cel, którego ani Sokrates, ani król osiągnąć nie zdołali, stąd też przyjmowane przez nich postaci były pewnego rodzaju oszustwem ....
Doprawdy bycie sługą to nie sprawa stroju zewnętrznego i dlatego Bóg musi doświadczyć wszelkiego cierpienia, wszystko wytrzymać, wszystkiego doświadczyć. Musi cierpieć głód na pustyni, musi łaknąć w czas agonii, musi być opuszczony w śmierci, właśnie tak jak najskromniejszy ze skromnych.
Każda inna forma objawienia się byłaby oszustwem w oczach miłości; jako, że albo uczeń musiałby być najpierw odmieniony, a fakt ten uznany przezeń jako konieczny ( miłość wszakże nie zmienia kochanego, ale zmienia się sama ); albo też dopuszczałaby zwycięstwo lekkomyślnej ignorancji, że oto cała ta relacja była li tylko iluzją .....
Teraz więc, jeżeli ktoś miałby powiedzieć: „ Twój poemat to najlichszy plagiat, który kiedykolwiek popełniono, jest bowiem niczym więcej, niż to, co wie każde dziecko,” musiałbym spłonąć rumieńcem wstydu, słysząc, że nazywa się mnie kłamcą. Dlaczego jednak najlichszy? Każdy poeta, który kradnie, kradnie od innego poety, dlatego wszyscyśmy równie kiepscy; owszem, moja kradzież jest mniej szkodliwa, jako że tak łatwo ją odkryć.
Johannes Climacus z fragmentów filozoficznych
-------------------------------------
I już prawie na koniec tekst dla kogoś bliskiego, kogoś kto był ze mną tylko jeden rok szkolny, a pozostanie do mojego końca świata, kogo już nie ma z nami fizycznie, ale jest w nas inaczej, metafizycznie.
GOSIU,
Now that serenely
You rest on high
Forgive us all
Who couldn’t say goodbye
Tak właśnie było. Nie zdołałem powiedzieć Ci „Do widzenia”. Nie doceniamy tego powszedniego zwrotu, a przecież zawsze może być ostatni; ostatnie może być podanie dłoni otwartej, by przepłynęło ciepło człowieczeństwa, jedynego człowieczeństwa jakie w istocie występuje – wspólnoty cierpienia, solidarności w cierpieniu.
Wybacz, nie powiedziałem „ Do widzenia ” wtedy, kiedy byłoby to słowo wiary
i nadziei.
Ty już zwyciężyłaś – w trudzie cierpienia, cierpliwie, bez buntu, tak pięknie jak najwięksi przed Tobą - jak Bach, którego chorał „Przed tron twój idę Panie” odprowadzał Cię do „domu, w którym jest mieszkań wiele”, łagodnie smutny, w zrozumieniu istoty rzeczy nieziemsko piękny – potężniejszy niż rozpacz.
Już zwyciężyłaś, już widzisz twarzą w twarz, my – ciągle w zwierciadle.
But death was a tyrant
On the rich land
And you had written
Enigmas in my hand
Pamiętasz, miała być piątka już za rok; pamiętasz, przecież Cię przeprosiłem za czwórkę w klasie pierwszej, za te nasze dwa plus dwa, za średnią, która zawsze jest nijaka.
I miały być jeszcze dwa wspólne lata - i w klasie, i zapewne czasami poza nią; i radowałbym się Twą twarzą bez tak częstych dzisiaj obronnych wałów obojętności, łagodnym spojrzeniem – zwierciadłem duszy, pięknym uśmiechem – zdrajcą charakteru.
Pamiętasz, miała być matura na poziomie rozszerzonym, bym się mógł cieszyć i trochę pysznić Twoją mądrością i sukcesem. Miał być i teatr chorzowski, bym mógł mówić: „Patrzcie to jest Gosia, nasza uczennica; moja też”. A myślałbym sobie po cichu, jest też przecież w niej i moja milionowa cząstka.
Ileż mogliby tu dodać inni – po ludzku bliżsi: rodzina, przyjaciele, klasa.
I już nie zwrócę się w podświadomej kolejności, po Magdzie a przed Karoliną do Gosi, choć aż do lekcji ostatniej będę do kogoś zwracał się i z imieniem i z nazwiskiem, by odróżniać.
Tak po ludzku żal. Kogo żal? Tak naprawdę – siebie samych nam żal.
Bo przyszedł tyran. I pytam, dlaczego? Enigma. Nie rozumiem, bo tu już nie ma dwa plus dwa, tu nie ma średniej, tu jest inna ekonomia i algebra.
And now that you
Are as a spiritual dove
Dwell forever
In our eternal love.
Teraz już nas nie potrzebujesz; teraz my potrzebujemy Ciebie. Wierzę, będziesz
z nami. Nie tak, jak nieopatrznie chciał Hans Castorp, by był Joachim Ziemssen. Przecież wierzę w świętych obcowanie, a zatem „zamieszkasz do końca naszego czasu w miłości naszej” i będziesz naszą reprezentantką i pełnomocnikiem. Dyskretnie dobra. Taka byłaś.
Precz z czasem przeszłym – JESTEŚ.
-------------------------------
Z uściskiem dłoni i spojrzeniem szczerym " otwartego wszystkim życzę nieba i wiecznego święta własnej duszy."
Grzegorz Kubiak
ePUAP: | Elektroniczna skrzynka podawcza – ePUAP: (Identyfikator w ePUAP)
IILOMorcinek |